O spektaklu „Siedem sekund wieczności” Petera Turriniego w reż. Piotra Szalszy w Teatrze Polonia w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Bohaterką tego spektaklu, może bardziej od samego autora i głównej bohaterki, o której on opowiada, jest Joanna Liszowska, która swoim temperamentem rozsadza scenę Teatru Polonia, przypominając po kilku latach nieobecności, o swoim teatralnym talencie. Bo to, że w serialach radzi sobie znakomicie widzimy na ekranach telewizorów niemal codziennie. Teatr to jednak inna bajka, od grania w filmie czy telenoweli.
Powiedzmy od razu, że gra Liszowskiej w „Siedmiu sekundach wieczności” jest na miarę tekstu austriackiego dramaturga, który niejako wymusza użycie wzmocnionych środków ekspresji, jako że nie mamy do czynienia z bohaterką będącą ucieleśnieniem samej niewinności. Liszowska kolejne sekwencje swojego wspomnieniowego monologu, będącego walką bohaterki z czasem i pamięcią, rozgrywa czysto i precyzyjnie, z dużą kulturą, ale i świadomością zamierzonego efektu, wydobywa z tekstu tyle, ile potrzeba. Nawet jeśli stopień emocjonalności jest wysoki, stara się unikać egzaltacji, stawiając na pełnej siły spokój, ale nie monotonię. W geście, w ruchu i sylwetce buduje postać w silnej korelacji z językiem i stylem autora „Alpejskich zórz”. To materiał, w którym łatwo można popaść w szarżę i emocjonalne rozkalibrowanie. Skala głosu aktorki jest naprawdę imponująca, co słychać również we fragmentach muzycznych, którymi przedstawienie jest mocno inkrustowane, od songów Brechta po finałowy rap. Do tego dochodzi też umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu z publicznością i ze swoim scenicznym partnerem (Jerzy Kluzowicz), który nie tylko jej akompaniuje, ale wykonuje rzucane bez możliwości sprzeciwu polecenia i rozkazy. W dramatach Turriniego takie postacie odmawiające mówienia, nieustannie milczące, nie są rzadkością. Wszystko to razem pozwala mówić o roli, która wydaje się być przemyślana od początku do końca, interpretowana konsekwentnie, zgodnie z założeniem przyjętym przez reżysera Piotra Szalszę i rozpisaniem poszczególnych tematów bez tandety i ilustracyjności.
Hedwig Kiesler / Hedy Lamarr, aktorka o mocno zawiłej, bogatej i traumatycznej biografii, która jako pierwsza w roku 1933 pokazała się nago na ekranie filmowym, przez siedem sekund właśnie, by potem zostać również wynalazczynią protez (ale nie tylko), w wykonaniu Liszowskiej stała się przyczynkiem do stworzenia roli bez wątpienia efektownej , choć, powiedzmy od razu, wcale do zagrania niełatwej. Nie da się bowiem zmagań z życiem, czy nagłych wolt emocjonalnych i wewnętrznych rozterek protagonistki, próbującej się odnajdywać w różnie pojmowanych kategoriach dobra i zła, pokazać delikatną czy kruchą kreską. Tak rozwibrowane pasaże charakteru i osobowości, dotykające też aspektów związanych z ostatecznością, wymagają mocniejszego potraktowania używanych środków aktorskich, potrzebnych do pokazania tego, jak różne zjawiska społeczno-klasowe otaczającego świata, w tym totalitaryzm i wojna, a także doświadczenia osobiste, choćby z partnerami i filmowymi producentami, determinowały decyzje podejmowane przez artystkę austriacko-żydowskiego pochodzenia, urodzoną w Wiedniu w roku 1914, a zmarłą w roku 2000 na Florydzie. Liszowska bardzo dobrze radzi sobie ze zmiennością nastrojów, wspaniale nimi żongluje, nigdy nie gubi sensu wypowiedzi i nie zapomina o nasycaniu każdej kwestii sceniczną prawdą. I ta organiczność , godna szacunku, bardzo dobrze wpływa na jasność narracyjną i rytm samego spektaklu, w którym groteska mierzy się niekiedy z patosem, małość z heroizmem, a gorycz z radością.
Liszowska wygląda na scenie zjawiskowo, niczego nie tracąc z wielopoziomowości i przeciwieństw zawartych w postaci oraz wieloznaczności samego tekstu, w którym Turrini próbuje jak zawsze „uchwycić świat” w jego ciągłej płynności. Jest w jej roli momentami tylko zdystansowanej, spora doza ironii, która pojawia się w kontekście irracjonalnych problemów bohaterki. Aktorka zachwyca urodą, w końcu wciela się w kobietę, która uchodziła za piękność, również w bezwzględnym Hollywood. Tę, która marzyła o spotkaniu z Fellinim, a nigdy tego nie doświadczyła. W takiej przestrzeni między fikcją a rzeczywistością znajdujemy się podczas trwania całego przedstawienia. W jego wnętrzu jest zaś wciąż obecna śmierć, zniszczenie, destrukcja i miłość, tyleż realna co urojona.
fot. Kasia Kural-Sadowska