Recenzje

A może rzeczy są tym, czym się wydają?

„Wpuść mnie. Dokądkolwiek pójdziemy, będzie szedł za nami”, reż. Agata Biziuk, Teatr Miejski w Gliwicach – pisze Kamil Bujny.

Przedstawienie Biziuk – celowo lub nie – nawiązuje do ubiegłorocznej premiery Teatru Miejskiego w Gliwicach – do „Dwunastu gniewnych ludzi” w reżyserii Adama Sajnuka. W obu przedstawieniach w podobny sposób zostaje poprowadzona refleksja nad społeczeństwem i jego wartościami – reprezentanci różnych pokoleń, zawodów tudzież warstw zostają zamknięci w jednym pomieszczeniu (u Sajnuka w sali sądowej, u Biziuk w schronie), by wspólnie zaradzić określonemu problemowi (w „Dwunastu…” mają za zadanie wydać wyrok sądowy, we „Wpuść mnie” – przetrwać natarcie wampirów). Przez bezpośrednią konfrontację różnych charakterów i poglądów dochodzi do burzliwych dyskusji, w których na pierwszy plan wysuwają się różnice klasowe i społeczne problemy – uprzedzenia, rasizm, seksizm, homofobia i wszelkiego rodzaju wykluczenia.

„Wpuść mnie” to spektakl znacząco naznaczony lokalnością – odwołuje się bowiem do historii i przestrzeni geograficznej Gliwic (w pewnym momencie jedna z postaci wyznaje: „jestem stąd”) oraz do szeroko pojmowanej śląskiej tożsamości. Jeżeli w trakcie przedstawienia można usłyszeć wśród widzów nieśmiały śmiech, to tylko wtedy, gdy ze sceny padają nienachalne żarty na przykład o stereotypowej śląskiej kobiecie. Prezentacja odwołuje się natomiast do czegoś znacznie szerszego niż lokalne doświadczenia i nie obiera sobie za cel rozbawiania publiczności – dąży raczej do skonstruowania uniwersalnego obrazu naszej zachodniej społeczności XXI wieku (albo przynajmniej jakiejś jej części). Choć na scenie pojawiają się postaci, które mogą wydawać się nierealne czy zbytnio „filmowe” (najpewniej przez nieoczywiste warunki, w jakich przyszło im żyć), to stają się one reprezentantami naszych czasów. Obserwujemy zachowania m.in. zbuntowanej, przekornej nastolatki (Karolina Olga Burek), świadomej siebie i własnych praw kobiety z dużego miasta (Ewelina Stepanczenko-Stolorz), pracownika kopalni o raczej patriarchalnym podejściu do świata (Przemysław Chojęta) oraz stereotypowej matki Polki (Aleksandra Maj). Jak widać – szeroki, wielopokoleniowy przekrój społeczeństwa, w którym każdy z widzów – jakkolwiek sztampowo to nie zabrzmi – może zobaczyć siebie.

Wszyscy ci bohaterowie, zamknięci w niedużej, piwniczno-schronowej przestrzeni, pomimo wielu różnic, muszą znaleźć porozumienie – tylko w ten sposób mogą przetrwać czas dominacji wampirów. Nie jest to jednak takie łatwe. Jeżeli w jednym miejscu spotykają się ze:Cezary Jabłoński sobą stereotypowy Ślązak, wyemancypowana karierowiczka, zbuntowana dziewczyna, to możemy być pewni, że prędzej czy później dojdzie do konfliktu. I w istocie – dochodzi. Ukazane w spektaklu spory dotyczą rozmaitych kwestii: od czysto organizacyjnych (trzeba bowiem w tej mikrospołeczności ustalić jakąś hierarchię) po światopoglądowe (postrzegania ról kobiet i mężczyzn w rodzinie, wychowywania dzieci, sposobów rozumienia relacji międzyludzkich oraz kwestii politycznych). Wprawdzie przebieg waśni i dyskusji wydaje się dość oczywisty i stereotypowy (nastolatka odrzuca wszystkie wartości dorosłych, nie może dogadać się z rodzicami, a dobrze zarabiająca i spełniająca się zawodowo kobieta nie może znieść szowinistycznych oraz patriarchalnych zapędów Ślązaka), jednak postaci nie są przeźroczyste czy nijakie. Z czasem, wraz z poszczególnymi „autoprezentacjami”, gdy każdy z bohaterów ujawnia, w jaki sposób znalazł się w schronie, ich osobowości wydają się widzowi o wiele bardziej niejasne i tajemnicze – do tego stopnia, że trudno je jednoznacznie ocenić czy sklasyfikować.

Gliwickie przedstawienie poprzez wyolbrzymienie i przejaskrawienie próbuje przechytrzyć oglądającego. Początkowo, mogłoby się wydawać, widz śledzi spektakl o rzeczywistości zupełnie abstrakcyjnej i nieprawdopodobnej, utrzymany w popkulturowej konwencji i stylistyce. Temu przekonaniu sprzyja podtrzymanie przez twórców obiegowego wyobrażenia wampira, a także dostrzegalny quasi-musicalowy charakter pokazu – już na samym początku ze sceny wybrzmiewa broadwayowsko zaaranżowana, zaśpiewania i zainscenizowana piosenka w wykonaniu Cezarego Jabłońskiego. Z czasem przekonanie o bezpiecznej gatunkowości i umowności przedstawienia zaczyna mijać – wampir (Mateusz Trzmiel) staje się coraz bardziej ludzki, zdziera z siebie wszystko to, w co ubrała go na przestrzeni stuleci najpierw wyobraźnia literatów, a potem filmowców, by w finale stać się zupełnie ludzką, zwyczajną istotą. Podobnie przebiega proces pojmowania scenicznej rzeczywistości: choć widz ogląda pokaz ze świadomością, że bohaterami włada strach przed obcym, bliżej nieokreślonym wampirem, to dopiero z czasem zaczyna przypuszczać, że być może tą zmorą, o której tak wszyscy negatywnie mówią, jest on sam. Czwarta ściana, nieśmiało wskazywana przez aktorów w trakcie spektaklu, staje się w związku z tym granicą, której przekroczenie grozi niebezpieczeństwem – dlatego też żadna z postaci nie chce się na to odważyć. Gdy do tego jednak w końcu dojdzie, a postaci ujrzą (nie)wampiryczność publiki, wchodząc nawet w dość oschłe relacje z poszczególnymi widzami, prędko podjęta zostanie decyzja o powrocie do schronu – tutaj, wśród nie-ludzi, nie ma bowiem czego szukać.

Oglądając „Wpuść mnie”, trudno nie zadać sobie pytania o to, do czego właściwie Biziuk potrzebny był wampir. Wydaje się, że posłużył on twórczyni nie tyle do realizowania określonej, dziś raczej popkulturowej, konwencji, kultywowania mitu czy próby przyjrzenia się samemu fenomenowi jego zjawiska, ile do „zwabienia” widza do teatru. Pod pozorem enigmatycznej, najpewniej straszliwej historii o niezwykłej istocie demonicznej, Biziuk opowiada o zupełnie zwykłym i przeciętnym człowieku – pracowniku kopalni, wielkomiejskiej dziennikarce, matce Polce. Każda z postaci, nawet jeżeli nie jest jeszcze wampirem (bo nie została ugryziona), to jakąś jego część w sobie nosi – bo wampiryzm w tym wypadku objawia się nie tylko piciem ludzkiej krwi, ale także uciekaniem od odpowiedzialności czy obarczaniem innych winą za swoje niepowodzenia.

Czy „Wpuść mnie” to udany spektakl? Tak, choć Biziuk nie udało się przez całe przedstawienie utrzymać stałej dramaturgii: niektóre decyzje inscenizatorskie mogą rodzić wątpliwości, a pokaz miejscami wydaje się nader przewidywalny (najpewniej przez powtarzalną strukturę pomniejszych opowieści). Chwilami jest spektakularnie i widowiskowo, częściej jednak intymnie. Momentami zabawnie, innym razem dramatycznie – tak, jak na tragikomedię przystało.


Fot. Jeremi Astaszow

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,