Recenzje

Ach, robakiem być!

O „Przemianie” na podstawie opowiadania Franza Kafki w reżyserii Michała Kmiecika we Wrocławskim Teatrze Współczesnym pisze Jarosław Klebaniuk.

Sceniczna adaptacja zaproponowana przez Michała Kmiecika raczej nie stawia sobie za cel wydobycia poważnych znaczeń „Przemiany” (…) Przerysowana gra aktorów pokazywana z niezwykłą pieczołowitością w powolnych scenach i zbliżeniach na ekranie projekcyjnym ma budować atmosferę, jednak chwilami efekt jest nieznośny.

Teatralne adaptacje Kafki są dla mnie wydarzeniami obowiązkowymi. Mroczne, nie pozbawione swoistej ironii klimaty tego pisarstwa od zawsze mnie pociągały. „Zamek” od ponad czterdziestu lat jest jedną z moich ulubionych książek. Pamiętam, jak w pierwszej połowie lat 1980. na korytarzu V Liceum rozmawiałem na temat tej prozy z Grzesiem Braunem (tak, z tym, który niedawno zgasił chanukowy świecznik). Zdziwił mnie jego krytycyzm. Nigdy nie nazwałbym tej literatury „zatrutą”. Grześkowi nie chodziło przy tym bynajmniej o pochodzenie autora, lecz o rzekomo destrukcyjny pesymizm, który płynął z jego utworów. Mnie zaś on nigdy nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie – stanowił o ich atrakcyjności. Wydawał się bliższy życiu, zwłaszcza gdy do Kafkowskich fabuł podchodzić metaforycznie. „Przemiana” jest właśnie jedną z kondensacji tego pesymizmu. Tekst ten, odpowiednio odczytany, przedstawia rodzinę, która po utracie zdolności do pracy przez jednego żywiciela doznaje deklasacji (konieczność pójścia do pracy, wynajęcia części mieszkania, zwolnienia służącej), a gwałtownie odmienionego Gregora Samsę skazuje na wykluczenie i eksterminację. Metaforyczne przesłanie obejmuje niemal każdy rodzaj utraty przydatności i nieakceptowanej społecznie zmiany. „Robactwo” głównego bohatera mogłoby być zapewne wariactwem, kalectwem, homoseksualizmem, ateizmem, lewactwem, czym tylko chcecie – w zależności od kulturowego i środowiskowego kontekstu.

Sceniczna adaptacja zaproponowana przez Michała Kmiecika zdaje się nie stawiać sobie za cel wydobycia tych implikacji „Przemiany”. Owszem, zwraca uwagę na uderzające z dzisiejszej perspektywy patriarchalne stosunki w rodzinie i – w oryginale ledwie obecny – apodyktyczny styl rządzenia firmą i feudalne stosunki w niej panujące. Jednak kreśli wszystko grubą kreską, sięgając po groteskę jako główne narzędzie wyrazu. Przerysowana gra aktorów pokazywana z niezwykłą pieczołowitością w powolnych scenach i zbliżeniach na ekranie projekcyjnym ma budować atmosferę, jednak chwilami jest nieznośna. Niemal dwuipółgodzinny spektakl zapewne skorzystałby na skróceniu choćby o jedną trzecią.

Oszczędna scenografia ograniczająca się do biura pracodawcy i domu rodzinnego Gregora Samsy ulegała nieznacznym zmianom, które sygnalizowane są parominutowymi przerwami między sześcioma aktami. Emitowane na ekranie anonse o zakończeniu i rozpoczynaniu się aktów, podkreślane głośną, niekiedy apokaliptyczną muzyką miały podkreślać sceniczność, być może umowność rzeczywistości przedstawianej. Akcja toczyła się na scenie, a ta, która miała miejsce w pomieszczeniu obok (gabinet Szefa, pokój Gregora Samsy) symultanicznie pokazywana była na żywo na dużym ekranie projekcyjnym. Ten zabieg wart jest odnotowania, choć częste korzystanie z niego w ostatnich latach na pewno nie czyni go oryginalnym.

W odróżnieniu od treści opowiadania Kafki narracja obecna w spektaklu pominęła w ogóle myśli i introspekcje będące udziałem głównego bohatera. Został on rzeczywiście sprowadzony do roli groteskowego robaka (żuka?), świetnie zresztą zagranego przez Mariusza Bąkowskiego. Sprawia to, że Gregor Samsa został – inaczej niż u Kafki – także z perspektywy wszechwiedzącego narratora zupełnie odczłowieczony. Spłyciło to przesłanie zawarte w oryginale. Nie można oprzeć się wrażeniu, że zamysłem scenarzysty-reżysera było dostarczenie przedstawienia rozrywkowego, humorystycznego. Owszem, na widowni od czasu do czasu rozlegały się pojedyncze wybuchy śmiechu, na przykład wywołane niezdarnymi próbami przyodziania nowo pozyskanego żuczego ciała przez Samsę.

Współczesny sztafaż (komputery, Internet) nie sprawił, że fabuła „Przemiany” została porzucona. Pewne nieliczne, zazwyczaj wypowiadane przez postaci, fragmenty oryginału zachowano w niezmienionej postaci, jak choćby słowa prokurenta wypowiedziane pod zamkniętymi drzwiami pokoju Gregora czy dialog dotyczący gry Grety i sprowadzenia jej do jadalni. W większości przypadków uwspółcześniająca modyfikacja doprowadziła jednak do zmiany szczegółów. Tak więc Samsa przed przemianą utrzymujący rodzinę był sprzedawcą drzwi, a nie komiwojażerem, po niej zaś jego Ojciec został portierem (ochroniarzem, sądząc z czapki) zamiast woźnym, Siostra grała na gitarze, a nie na skrzypcach, sublokatorów było dwóch zamiast trzech, a jabłko, które – rzucone przez Ojca – w oryginale wbiło się w ciało głównego bohatera, tutaj pojawiło się w zupełnie innej, przyjemniejszej scenie (o tym później). W opowiadaniu Kafki jazda rodziców z córką tramwajem (tu: z pętli na Nowym Dworze Rogowską i Strzegomską w kierunku Teatru Współczesnego) jest ostatnim wydarzeniem, spektakl zaś zamyka tyleż wodewilowa, co absurdalna scena taneczna.

Momenty, w którym odczuć można było teatralną satysfakcję stanowiły sceny z udziałem dwóch sublokatorów.  Ich zachowanie i relacje z gospodarzami, zwłaszcza z Matką, przypominały te z „Biedermanna i podpalaczy”, słynnej, zazwyczaj metaforycznie odczytywanej sztuki Maxa Frisha (napisanej oczywiście znacznie później niż „Przemiana”). Nie wiem, na ile był to świadomy cytat. Jeśli tak, to gratulacje. Jeśli nie – zbieg okoliczności według mnie okazał się korzystny dla spektaklu. Zwłaszcza, że obyło się bez pożaru. 

Ogólna recepcja spektaklu wypadła niejednoznacznie. Końcowa reakcja widzów była zróżnicowana. Nie zabrakło ani ostentacyjnego entuzjazmu, ani chłodnej obojętności. Nasza ocena wypadła gorzej. Nie pamiętam, czy i kiedy musiałem w przerwie przekonywać Elę, że warto dotrwać do końca. Nie usłyszałem też nigdy o spektaklu tylu przymiotników zaczynających się na „nie” („nieciekawy” był najbliższy wartości neutralnej). Dla mnie również – choć przyjemnie było zobaczyć aktorów Współczesnego, jakkolwiek źle prowadzonych, w dobrej dyspozycji – ciągnąca się akcja, wielokrotnie powtarzane przez i te same, i różne postaci kwestie, w połączeniu z bardzo powierzchownym potraktowaniem tekstu Kafki, stanowiły mieszankę niezdolną do dostarczenia teatralnej radości. 

Po późnowieczornej debacie ustaliliśmy jednak z Elą, że przedstawienie zawierało ukryty sens. Oto on: Gregor Samsa tak miał dosyć pracy w korpo pod feudalnym szefem, że zamienił się w robaka (tu: żuka). Wydawał się po tej przemianie wcale zadowolony. Odnalazł przyjemność we wgryzaniu się (bez użycia kończyn) w bułkę czy (obrane przez jednego z „podpalaczy”) jabłko. Nie we wszystkich też budził odrazę. Okazał się otóż nieodparcie pociągający dla Pani-Wyręki (nieustająco piękna Zina Kerste). Z wyrazu twarzy (mordki?) odczytać można było, że umiał to docenić. Rodzina wprawdzie, celowo lub nie, go zagłodziła, ale w końcowej scenie odrodził się po wielokroć. Absurdalna, rozwlekła i raczej depresyjna fabuła nabrała przeto optymistycznego happy endu. Przesłanie brzmi: warto porzucić korpo, nawet za cenę utraty mowy i wyalienowania się z rodziny. Być może wszyscy powinniśmy wybrać drogę przemiany, choćby i w robaka/żuka, aby uwolnić się, zwielokrotnić, no i po drodze, przed śmiercią, choć raz być blisko z ze swoją – wyznaczoną przez przeznaczenie – ziną.

Wątpię, aby takie przesłanie reżyser chciał zawrzeć w swoim spektaklu. Dalece nie jestem też pewien, czy ta (znaczna) część widowni, która wstała do oklasków (nie było nas wśród niej) tak właśnie je odczytała. Skoro Ela i ja potrzebowaliśmy godzin, aby ono do nas dotarło, to czyż (liczni) inni byliby aż o tyle bystrzejsi? Fakt jest faktem, że teatralne gusta się różnią, spektakle miewają swoje drugie dno, a te, które inspirują do poszukiwań ich sensu nie mogą być chyba najgorsze.

Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

fot. Filip Wierzbicki

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , ,