„Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym w Krakowie – pisze Piotr Gaszczyński.
Wystawienie Aniołów w Ameryce na deskach teatru, to zawsze duże wydarzenie. Monumentalna amerykańska „gejowska epopeja” dotyka tematów ponadczasowych, które są aktualne pod każdą szerokością geograficzną. I choć myśląc o tym utworze w Polsce – mówimy Warlikowski, to spektakl z krakowskiego Teatru Ludowego można uznać za bardzo udany.
Ze świetnymi tekstami jest tak, że najlepszym, co można dla nich zrobić, to pozwolić im po prostu wybrzmieć. Aktorzy z Ludowego podeszli do swojego zadania z pełną świadomością, dodając do Aniołów… własną charyzmę, mimikę i ruch sceniczny. Słowo-klucz dla przedstawienia Małgorzaty Bogajewskiej to spokój. Akcja toczy się powoli, każdej kolejnej odsłonie opowieści towarzyszy chwilowy mrok, przestawianie scenografii itd. Na scenie nie ma przesadnego tłoku – bohaterowie mają miejsce i czas na uważne zagranie każdej sceny. Magiczna historia o miłości, śmierci, szaleństwie, tolerancji i wielu, wielu innych aspektach płynie z krakowskiej sceny bez politycznego bagażu. To bardzo mądre posunięcie ze strony twórców, gdyż wpisywanie się w polsko-polską wojenkę spod znaku tęczy i innych kolorów deprecjonowałoby wagę spektaklu.
Anioły w Ameryce to duże wyzwanie aktorskie. Mnogość scen, zwielokrotnienie niektórych postaci wymusza na występujących ciągłą uwagę, zmianę repertuaru gestów, ruchu i sposobu mówienia, w zależności od bohatera jakiego grają. Na szczególną uwagę zasługuje rola Roya, której Piotr Pilitowski nadał własny kształt lawirując gdzieś między rekinem biznesu a kryjącym się za maską, zrozpaczonym, samotnym człowiekiem. Najbardziej znana z utworu Kushnera ekstrawagancka Harper, w wykonaniu Anny Pijanowskiej urzeka prostodusznością, wzbudzając w widzach autentyczne współczucie dla jej obłąkania.
Jeśli pokusić się o porównania, to sceny chwytające za serce, zwłaszcza mające miejsce w szpitalu, są dużo ciekawsze od tych mających wywołać śmiech. Świat stworzony przez scenografkę Joannę Jaśko-Srokę nie jest przepełniony queerowym blichtrem, na próżno szukać w nim brokatu i pończoch. To raczej brudna, szara rzeczywistość, którą od czasu do czasu ktoś próbuje rozjaśnić kolorowym kostiumem bądź ekstrawagancką peruką. Nawet arktyczne wizje Harper w zestawieniu z całą resztą wydają się być wyjątkiem potwierdzającym regułę: wobec wszechogarniającego zła (w utworze chodzi o amerykańską epidemię AIDS lat 80.) jesteśmy zdani tylko na siebie. Człowiek sam musi zmierzyć się ze swoimi demonami.
Anioły w Ameryce, kontestujące politykę Ronalda Reagana, dziś odczytujemy jako głos wykluczonych poza nawias, niemieszczących się w konserwatywnej wizji państwa i narodu. Unikając publicystyki, twórcy z Teatru Ludowego pozostawili takie wnioski samym widzom – do nich należy przetransponowanie historii nowojorskich gejów na Polskę Anno Domini 2019. Z drugiej strony jeśli odrzucić polityczny klucz do spektaklu – przedstawienie broni się jako solidnie zrealizowana historia o miłości, nieważne jakiego koloru, wyznania czy orientacji.
Fot. Klaudyna Schubert