„Woyzeck” Georga Büchnera w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.
Piotr Cieplak nie należał nigdy do bezskutecznych teatralnie buntowników, nawet kiedy poszukuje nowych rozwiązań interpretacyjnych, w swoich dekonstrukcyjnych metodach, bo takimi też się posługuje, nie zubaża znaczeń i nie odwraca się plecami od dawnych prawideł czy sposobów myślenia, od tego, co odziedziczyliśmy, od mitów czy innych tonacji stylistycznych. Jego wszystkie spektakle urzekają dojrzałością, oryginalnością wyobraźni i podporządkowaną myśli emocjonalnością. Akt poznawczy jest dla niego najważniejszy, bo wynika z niekwestionowanej skłonności artystycznej, a nie z chęci totalnego odcięcia się od tego, co już było i stwarzania nie wiadomo po co czy za wszelką cenę czegoś, co będzie miało znamiona podyktowanej ekstrawagancją odrębności. Tak też jest z ostatnim spektaklem Piotra Cieplaka przygotowanym w Teatrze Narodowym. „Woyzeck”, to obok „Capri” Lupy, jedno z najważniejszych – w moim mniemaniu – przedstawień obecnego sezonu teatralnego. Jest w nim coś niesłychanie mistyczno-metafizycznego i poetyckiego, a jego obrazy, rozpięte między rozpasaną do granic patologii brutalnością a oniryzmem, wciąż stoją przed oczyma.
Warszawski spektakl, będący tragiczną przypowieścią o ludzkich instynktach i niemożności spełniania naszych pragnień, opowiadany poza sekwencją jarmarczną (świetnie ustawiona przez Leszka Bzdyla scena kręcącego się korowodu, która pokazuje ogłupiający triumf pędzącego świata) i koszarową bez zgiełku, stawia bardzo wiele ważnych i ciężkich pytań, szczególnie tych, dotyczących wartości, reguł i norm rządzących porządkiem naszego świata, naszej wiary i jej anihilacji, naszych dążeń do nieskazitelności, a także tych pojawiających na styku kultura-natura. To inscenizacja niezwykle mądra, z którą nawiązujemy kontakt i dialog, do tego charakteryzująca się wewnętrznym porządkiem i dyscypliną formalną, które wsysają widza w wielowymiarową oraz wieloznaczną rzeczywistość przedstawianą i nie pozwalają jej opuścić. Inkrustując tekst Büchnera prostą i symboliczną baśnią Andersena o ślimakach oraz zatrważającymi proroctwami Mariusza Benoita jako Dziada, reżyser nie rozsadza klasycznej osnowy dramatu, a czyni go jedynie jeszcze bardziej współczesnym.
Szalenie ciekawie poprowadził też Cieplak w tej „balladzie tragicznej” swoich aktorów. Zuzanna Saporznikow jako Maria jest dziewczyną raczej zamkniętą w sobie i tak też przeżywa swoje rozżalenie wobec koszmarnego życia, bardzo łatwo odnaleźć w jej zachowaniu tlącą się gdzieś w sercu tkliwość, która jest przepełniona liryzmem, melancholią, delikatnością i młodzieńczą zmysłowością. Jeśli jest w niej jakaś determinacja, to całkowicie pozbawiona drapieżności. Równie ciekawie wybrzmiewa tytułowa postać w interpretacji Cezarego Kosińskiego, jakże innej od tych, które można było oglądać choćby w przedstawieniach Tadeusza Bradeckiego w Krakowie (Edward Żentara), Grażyny Kani we Wrocławiu (Mariusz Kiljan) czy Iwony Kempy w Toruniu (Sławomir Maciejewski). To bohater jakby porażony bezsilnością, ekspresyjnie zdegradowany, bez wewnętrznego żaru, w swej nieśpieszności całkowicie zagubiony i przytłoczony rzeczywistością, która jest mu zupełnie obca, ale na pewno nie naiwny, pozbawiony też znamion obłąkania (piękna scena z jego przyjacielem Andrzejem wyraźnie to pokazuje – bardzo dobra, przejmująca naturalnością, rola Bartłomieja Bobrowskiego), a jedynym czynem, jaki podejmie w finale wobec potwornej, głupiej, ociemniałej i głuchej rzeczywistości, będzie zabójstwo jego ukochanej – powtórzone kilkakrotnie delikatne zwarcie dwóch ciał staje się przejmującym aktem nie zemsty za niewierność ukochanej, ale swoistej obrony wobec bezgranicznej utraty poczucia jakiegokolwiek sensu otaczającego świata, niemożności znalezienia w nim nie tylko azylu, ale logicznego porządku i właściwej hierarchii wartości.
Nie mniej wyrazistych bohaterów, a przy tym jakże groźnych, tworzą ci, którzy nim poniewierają – Oskar Hamerski jako Tamburmajor jest zdolny do największego upokorzenia człowieka, byle go zniszczyć i sobie podporządkować, Jerzy Radziwiłowicz (u Bradeckiego w Starym Teatrze w 1986 roku grał Doktora) jako Kapitan mistrzowsko wygrywa znikomość swojej zacności i dojrzałości, a także artykulacyjną niemoc, która się wkrada podczas spotkań z Woyzeckiem; wreszcie Paweł Paprocki jako okrutny Doktor, czyli ten, dla którego człowiek jest tylko zbiorem organów, a nie indywidualnym osobowościowo bytem, myślącym i świadomym, dla niego takie atrybuty człowieczeństwa jak dobro, litość, miłosierdzie czy empatia po prostu nie istnieją.
Naprawdę warto zobaczyć ten spektakl, porywający jakąś trudną niekiedy do zwerbalizowania tajemnicą, choć na pewno do łatwych nie należy, zmierzyć się z jego apokaliptycznymi obrazami, by usłyszeć pośród nich nie tylko głos cierpiącego Woyzecka, ale może i odnaleźć swój własny czysty ton i weń też uwierzyć?
Fot. Krzysztof Bieliński