O spektaklu „Skazany na bluesa” Przemysława Angermana i Jana Kidawy-Błońskiego w reż. Arkadiusza Jakubika z Teatru Śląskiego z Katowic na Przystanku Śląsk w Teatrze Studio w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Premiera spektaklu „Skazany na bluesa” odbyła się dziesięć lat temu. Dopiero teraz, dzięki inicjatywie Teatru Studio w Warszawie i Teatru Śląskiego w Katowicach w ramach Przystanku Śląsk, publiczność warszawska mogła zobaczyć przedstawienie wyreżyserowane przez Arkadiusza Jakubika, stosunkowo luźno oparte na scenariuszu filmowym Przemysława Angermana i Jana Kidawy-Błońskiego.
Opowieść o potrafiącym porwać tłumy Ryśku Riedlu i zmierzenie się z jego legendą to zadanie trudne nie tylko dla samych wykonawców, ale i dla reżysera – oczywiście jeśli ten nie próbuje poprzestać na czystej faktografii, a zechce wejść w głąb człowieka i jego chorej duszy. Tak właśnie uczynił Arkadiusz Jakubik, wcześniej mierzący się z postacią Jima Morrisona w „Jeźdźcu burzy” zrealizowanym w 2000 roku w warszawskiej Rampie, a jeszcze wcześniej jako szesnastolatek słuchający koncertu Dżemu i Riedla w Jarocinie – zapewne dlatego jego katowicka inscenizacja nie zestarzała się ani w formie, ani w wykonawstwie i do dzisiaj pozostaje dla widza równie żywa i ekscytująca, co w dniu premiery.
W adaptacji teatralnej dokonanej przez samego reżysera najważniejszy jest sposób podejścia do tematu, który zainspirowany został twórczością nieprofesjonalnych malarzy skupionych wokół Grupy Janowskiej z Katowic. W ten sposób wykorzystując dzieła śląskich prymitywistów wszystkie przeboje Ryszarda Riedla wykonywane z zespołem Dżem, takie jak „Czerwony jak cegła”, „Whisky”, „List do M.” czy „Sen o Victorii”, wzbogacają świat wokalisty i stają się swoistą podróżą po otchłaniach jego niepokornej osobowości, a także świadectwem jego wrażliwości wobec drugiego człowieka i tego wszystkiego, co może konstytuować jego światopogląd czy charakter. Stąd na scenie oglądamy cały czas korowód magiczno-fazmatyczno-groteskowych postaci (zwraca uwagę konsekwentny, nie przeładowany ruch sceniczny zakomponowany przez Jarosława Stańka) wykreowanych niczym ze śląskiego ikonostasu, które towarzyszą głównemu bohaterowi w jego życiowo-koncertowych peregrynacjach – raz dążących ku świętości, innym razem zatracających się w tym, co stanie się przekleństwem ludzkiego losu. Dla aktorów jest to zadanie w tak skonstruowanym widowisku muzycznym bardzo ciekawe, albowiem co jakiś czas muszą z niepokojących zjaw przeistaczać się w realnych uczestników towarzyszących biografii artysty, dla którego poszukiwanie wolności było podstawowym imperatywem moralnego drogowskazu i wyborów tożsamościowych. Z racji przyjęcia tak nieoczywistej i niebanalnej strategii reżyserskiej, co w spektaklach biograficznych jest raczej rzadkością, bo najczęściej twórcy ograniczają się do linearnej i pozbawionej metaforyki opowieści, ważne jest wydobycie z aktora wcielającego się w głównego bohatera, śpiewającego przede wszystkim o miłości, samotności i ludzkiej rozpaczy, wewnętrznej energii, bo tylko ona jest w stanie oddać całą prawdę, autentyzm, wiarygodność oraz pokazać siłę jego przekonywania, determinującą życie i twórczość wyczulonego na wszelki fałsz rockowego wokalisty. Najważniejsze w roli Macieja Lipiny jest to, że nie stara się kopiować Riedla i sceniczną postać frontmana grupy Dżem jako autsajdera buduje w oparciu o osobiste emocje i własną dynamikę, będącą dla widza w kilku sytuacjach nośnikiem bardzo silnych doznań, a nawet wzruszeń. Czynnikiem, który pomaga zainspirować wyobraźnię Ryśka, zarówno w sekwencjach komediowo-obyczajowych części pierwszej i tych najbardziej dramatycznych, kiedy heroina zaczyna panować nad jego życiem, jest postać Indianera, który nie odstępuje go na krok, wykreowana rewelacyjnie przez Dariusza Chojnackiego. Podobnie pełną szczerości postać tworzy Ewa Kutynia w roli Goli, wiernej żony Riedla, która nie opuści go aż do śmierci.
Warto podkreślić, że Jakubikowi udało się stworzyć spektakl, który ani na moment nie popada w koleiny patosu, jest bowiem próbą teatralnego zmierzenia się z ikoną, która dla Śląska była zanadto światowa, a dla świata zbyt śląska. Warszawska publiczność przyjęła przedstawienie bardzo ciepło, by nie rzec entuzjastycznie, dlatego owacjom, a tym samym bisom, nie było końca.
fot. Przemysław Jendroska