Recenzje

Bardziej pocieszni, czy bardziej tęskni?

Kwartet” Ronalda Harwooda w reżyserii Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.

„Kwartet” Ronalda Harwooda, podobnie jak jego „Garderobiany”, to opowieść poświęcona aktorom, i choć nie pozbawiona może kilku głębszych refleksji na temat życia w ogóle,  w sumie jest historią dość błahą i raczej banalną.  Znamy ten utwór przede wszystkim dzięki realizacji Zbigniewa Zapasiewicza w Teatrze Współczesnym w Warszawie, później pokazanej również w tym samym 2000 roku w Teatrze Telewizji. Autor „Odbitej sławy” i „Herbatki u Stalina” dość często pojawia się na afiszach teatralnych, bo daje możliwość do sportretowania ludzkich charakterów i osobowości w ramach atrakcyjnie konstruowanej intrygi. Dla aktorów dramaturgia ta stanowi ciekawy, choć wymagający  materiał do wykreowania na scenie prawdziwych bohaterów z krwi i kości; bez bardzo dobrej znajomości prawideł teatralnego warsztatu i jego opanowania można się na tym nieźle wyłożyć. Choć można by się zastanawiać czy osiągnięcie prawdopodobieństwa psychologicznego postaci jest w tym dramacie w ogóle możliwe. Dlatego w spektaklach wg Harwooda grają najczęściej wybitni aktorzy, tak jak to było we wspomnianym już przedstawieniu Zapasiewicza, w którym obok niego wystąpili Zofia Kucówna, Maja Komorowska i Janusz Michałowski. Aktualnie wciąż niesłabnącym powodzeniem cieszy się „Garderobiany” w Teatrze Narodowym z Januszem Gajosem i Janem Englertem.  Stąd i w Teatrze Ateneum w Warszawie Wojciech Adamczyk sięgnął po najbardziej doświadczonych aktorów tej sceny i zaprosił do współpracy Magdalenę Zawadzką, Marzenę Trybałę/Sylwię Zmitrowicz, Krzysztofa Gosztyłę i Krzysztofa Tyńca.

W „Kwartecie” na scenie oglądamy byłych śpiewaków operowych, którzy już od dawna na scenie nie występują i teraz, jako mieszkańcy domu spokojnej starości, mogą oddać się wspomnieniom tych chwil, które przyniosły im sławę, popularność i zaszczyty, choć niekiedy dość wątpliwej jakości. Po przejściu na emeryturę i zakończeniu śpiewaczej kariery, aczkolwiek u każdego przebiegała ona zupełnie inaczej i czasami okupiona była osobistymi tragediami, samotność  wymusiła na nich zamieszkanie poza domem rodzinnym. Brytyjski dramaturg pochyla się tutaj przede wszystkim nad losem ludzi już w podeszłym wieku, by pokazać nie tylko ich słabości, ale i to, jaką cenę przyszło im zapłacić za wiele lat spędzonych na scenie podczas wykonywania  największych partii w operach Verdiego czy Wagnera, od Londynu po Nowy Jork. Ich niekiedy gorzkie rozmowy, toczące się w miarę eleganckim, przytulnym i zacisznym salonie z widokiem na ogród, przynoszą może i kilka informacji na temat samej opery, ale głównie skupione są wokół osobistych dramatów protagonistów. Tego, jak się w tym zawodzie spełniali i czym okupiona była ich rzekoma sława, mająca ogromny wpływ na ich nie zawsze udane życie rodzinne. Autor sporo miejsca poświęca temu, czego im się osiągnąć nie udało i ile ich tęsknot, marzeń, planów czy pragnień zrealizować z różnych powodów nie mogli. Szkoda tylko, że Harwood z rzadka wychodzi poza stereotypy i  zbyt często ucieka się do sytuacyjnych gagów.

W Teatrze Ateneum aktorom udało się osiągnąć postaciową autentyczność i wiarygodność, pomimo, że sam tekst nie zawsze jest błyskotliwy i bywa momentami nawet dość toporny, zarówno w dialogowych ripostach, jak i w serwowanych od czasu do czasu dowcipach. Gdyby jeszcze Sylwi  Zmitrowicz, podczas drugiej premiery grającej Jean, udało się nieco rozluźnić gorset emocjonalnej oschłości, eksponowanej sporą dozą mało naturalnego upozowania i narzuconej jakby wbrew temperamentowi aktorki, byłoby znacznie lepiej. Rozumiem, że takie dystyngowane ustawienie postaci miało być kontrapunktem dla dużo bardziej ekspresyjnych działań pozostałych członków kwartetu, ale zamknięcie bohaterki w tak formalnie skodyfikowanych okowach nie pozwoliło na pojawienie się współczucia, szczególnie wtedy, kiedy dowiadujemy się o przyczynach będących powodem zakończenia kariery śpiewaczej w tam młodym wieku. Przez cały czas miałem nieodparte wrażenie, jakby to była jednak postać z zupełnie innego przedstawienia.

Ale zanim dowiemy się o przyjeździe byłej żony Pageta (Krzysztof Gosztyła znakomicie ogrywa każdym spojrzeniem i najmniejszym  gestem jego introwertyzm, za którym kryje się znacznie więcej, niż pozornie mogłoby się wydawać, ale potrafi też z niemałą zapalczywością zagrać nagłe atak wzburzenia, a nawet wściekłości) i zobaczymy przygotowania do jej powitania niczym divy operowej, poznajemy zwyczajną codzienność pensjonariuszy, którzy rozpoczynają swoje sceniczne życie jakby pogrążeni we własnych światach. Rozmarzona Cecily Robson (Magdalena Zawadzka świetnie odnajduje się w roli nieco już zdziecinniałej kobiety pełnej jednak prostoduszności, bezpośredniości i prostolinijności wobec swych współtowarzyszy) słucha w skupieniu muzyki, Reginald Paget zatopiony jest w lekturze książki, nieco ożywienia w ten wypełniony nudą obrazek wprowadza jedynie Wilfred Bond (Krzysztof Tyniec tym razem udanie wychodzi poza wypracowaną przez lata manierę, kreując postać zabawną i w sumie poczciwą, nawet wtedy gdy nieustannie odwołuje się do najbardziej apetycznych atrybutów kobiecego ciała, a autor mu wcale tej sztuki nie ułatwia), który lubi pożartować i na temat jedzenia i seksu  oraz prowokować współtowarzyszy do bardziej aktywnego uczestnictwa w ich wspólnym spędzaniu czasu. Jednak dopiero pojawienie się Jean Horton  powoduje, że ich serca zaczynają bić mocniej, jednych doprowadzając do wzburzenia, innych do rozdrażnienia czy zakłopotania. Jednak w finale cały kwartet stanie przed kurtyną na scenie, choć do momentu otworzenia kufra z kostiumami wcale nie było to takie pewne, by podczas okolicznościowego koncertu z okazji rocznicy śmierci Giuseppe Verdiego dla rozbawionych ich widokiem pensjonariuszy (w końcu jest to  pierwszy występ „kwartetu” po wielu, wielu latach scenicznej nieobecności) odśpiewać (z playbacku) fragment z IV aktu opery „Rigoletto”. Warto wybrać się do Teatru Ateneum, by zobaczyć jak do tego wydarzenia doszło, zwłaszcza, że jego sensowność przez samych emerytów była wielokrotnie podważana. Jak udało się pokonać wzajemne animozje, wynikające również z bolesnych doświadczeń przeszłości, by wreszcie stanąć przed teatralną publicznością i uczynić z niej prawdziwych melomanów. Tylko czy aby na pewno?


Fot. Bartek Warzecha

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,