O LETNIKACH Maksima Gorkiego w reżyserii Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Alicja Cembrowska.
Upalne lato, dacza i grupa inteligentów, reprezentantów wolnych zawodów, ale czy wolnych ludzi? Pogaduszki, romanse, wielkie idee i rewolucyjne hasła. To wszystko pomiędzy wódką a zakąską. Skojarzenia z Czechowem, a już szczególnie z jego „Mewą”, nasuwają się same – nie bez powodu sztuka napisana w 1904 roku nazywana jest „najbardziej czechowowską” w dorobku Gorkiego. To „Letnicy” – umęczeni słońcem i bezsensem własnego życia – wkroczyli na scenę Teatru Narodowego.
– A mnie chce się po prostu odejść i żyć wśród prostych, zdrowych ludzi, którzy przemawiają innym językiem i dokonują jakiejś poważnej, wielkiej, wszystkim potrzebnej pracy. Rozumiesz mnie? – mówi Warwara Michaiłowna (Dominika Kluźniak) na początku spektaklu, sygnalizując, że ci, którzy ją otaczają, prości nie są. A i do zdrowych na pewno nie należą.
I, bynajmniej, nie o zdrowie fizyczne chodzi. Letnicy są bardzo letni życiowo i niezdrowi mentalnie. Nafaszerowani teoretycznymi potrzebami. Ni to bezczynni, ni gotowi do zmian. Oni po prostu są, bo mogą. Stać ich. Stać ich na to, by być i dużo mówić. Często bez sensu, patetycznie, roszczeniowo, oceniająco. Przecież zawsze winny jest ktoś inny. Nie oni – bogaci, wykształceni, „na poziomie”. Jednak czy na pewno można ich nazwać inteligencją? Czy zasługują na to, skoro brak im marzeń, ideałów, wiary, szczerości? Czy wbrew pozorom to nie oni są najbardziej oderwani od istoty człowieczeństwa, a najbardziej… samych siebie?
Sam Gorki zwracał uwagę, że chciał przedstawić tę część rosyjskiej inteligencji, która „stoi pomiędzy ludem a burżuazją”. Chce żyć ciekawie i komfortowo, ale się boi, marnuje energię na nieustanne usprawiedliwianie się.
Z całego towarzystwa jedynie inżynier Susłow (Krzysztof Stelmaszyk) zdaje się w miarę trzeźwo myśleć. Fakt, jest zblazowany i znudzony, otwarcie przyznaje jednak, że bycie mieszczuchem jest wygodne. Po co silić się na więcej, skoro mamy to, czego potrzebujemy i żyjemy w pozornym spokoju?
Reżyser Maciej Prus zdecydował się wtłoczyć odpoczywających na daczy bohaterów w formę oszczędną, wręcz ascetyczną. Aktorzy ubrani są w jasne kostiumy, grają w równie skromnej scenografii. Stół, krzesła ogrodowe (jakże podobne do tych z rosyjskiego filmu z 1979 roku!). Trawa. Leżaki. Może ta pusta przestrzeń najlepiej odzwierciedla płytkie dusze letników? Może twórcy chcieli zostawić miejsce na słowa? Dużo słów? Za dużo?
Po czterdziestu minutach zaczęłam mieć wrażenie, że aktorzy jedynie wchodzą, mówią i wychodzą. Wchodzą, mówią i wychodzą. Wchodzą… Z jednej strony to dobrze – reżyser zrezygnował z efektów, projekcji i całej serii innych zabiegów teatralno-inscenizacyjnych – od których pękają w szwach współczesne teatry – skupiając się na treści. Z drugiej – trudno w tym czasie nie ziewnąć.
Letnicy i „Letnicy” są bowiem mało przekonujący. Wydają się przeżarci frustracją, nieszczerzy, irytujący w swoich „mądrościach”. Spektakl nie jest dynamiczny, przejmujący, nie porywa. Pozostawia obojętność i bezrefleksyjność. Słowa jakby zatrzymują się w połowie drogi, tracą na wartości, nie mają mocy, nie dotykają i nie poruszają. Są wypowiadane i oddane nam, widzom, do dyspozycji. Dziękuję bardzo, ale oczekiwałam czegoś więcej. Dramat przeczytałam wcześniej już sama, w domu.
Fot. Krzysztof Bieliński