O spektaklu „URBAN. Idę po was…” Piotra Rowickiego w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie pisze Piotr Gaszczyński.
Jak podaje na swojej stronie internetowej Akademia Smaku, aby zachować intensywny kolor przygotowywanej zupy należy: do wody, w której gotują się buraki, dodać odrobinę soku z cytryny, octu lub kwasku cytrynowego, które spowodują jej zakwaszenie.[1] Jeśli uznamy (kolorystycznie i ideowo) komunistów za buraków, to Jerzy Urban byłby butelką octu bądź całą siatką cytryn w PRL-owskiej historii. Jak wiemy, na półkach raczej cytrusów nie było, więc trzymajmy się naszej swojskiej analogii. Bliższa ciału koszula, zwłaszcza pokrwawiona. Trzeba uczciwie przyznać, że budowana przez lata legenda, autokreacja twórcy tygodnika NIE to świetny materiał na spektakl. Bartosz Szydłowski i Piotr Rowicki (odpowiednio reżyseria i scenariusz) w swoim przedstawieniu nie bawią się w półśrodki. Używają ciężkiego sprzętu.
Jerzy Urban dzieli się na dwie części (po jednym uchu na epokę): zbrodniczego i popkulturowego. Twórcy postanowili nieco zaburzyć proporcje i skupić się przede wszystkim na tej drugiej, bardziej efektownej części jego życiorysu. Stąd blichtr i blask (świetna scenografia Małgorzaty Szydłowskiej). Złota kurtyna, złote uszy głównego bohatera i złoty kibel ze schowkiem na tani alkohol (należę do teamu „rum lub czysta” więc product placement nie będzie). Twórca i twarz komunistycznej propagandy doskonale czuł media. Wiedział na długo przed patologicznymi youtuberami, że skandal napędza popyt. Przesada, karykatura, ostentacyjny cynizm, ale i towarzysząca mu inteligencja oraz błyskotliwość stały się jego wizytówką. Był przy tym niezwykle przaśny, bardziej śmieszny niż straszny (no cóż, jaki kraj, taki Marylin Manson). Z tych wszystkich nitek utkana jest rola, którą świetnie czuje Adam Ferency. Doskonale lawiruje między błazenadą a cwaniactwem. Jego Urban przechadza się po scenie uwodząc widzów. Wysysa z nich energię, karmiąc własne ego. Świetne wychodzi mu urbanowskie operowanie słowem czy rzucanie religijno-jelitowych bon motów. Czego trochę zabrakło – to większego zgłębienia psychologii bohatera. Dostajemy fachowo odegraną karykaturę człowieka, który świadomie tą karykaturą się posługiwał. Nie dostajemy postaci złożonej z postkomunistycznego biznesmena wykorzystującego zawirowania lat 90., uwikłanego w śmierć Jerzego Popiełuszki aparatczyka czy łódzkiego Żyda.
Wokół głównego bohatera krążą dwie postacie, przeobrażające się w trakcie spektaklu w różne role. Małgorzata Daniszewska, Wyrzut Sumienia I i freak fightowa sędzina (Barbara Jonak) oraz papież, Wyrzut Sumienia II i Jezus (Paweł Smagała). Dlaczego wyrzut sumienia? Bo w najciekawszej sekwencji przedstawienia sceniczni partnerzy Urbana krążą wokół niego zadając w kółko pytanie „A co z księdzem?”. Jest to bodajże jedyny moment, w którym robi się poważnie, a komedia staje się dramatem. Również Adam Ferency prowadzi w tym momencie swoją postać w taki sposób, że można dostrzec w jego oczach, ruchach czy mimice chwilę refleksji. To tylko ułamek spektaklu, ale wystarczy za całą przeciwwagę dla kolejnych gagów uszatej gwiazdy.
Finał w oparach absurdu to pojedynek Urbana z Jezusem. Zabawna scena, w której obaj przy suto zastawionym stole wyrzucają sobie od Żydów w moim odczuciu jest w gruncie rzeczy smutna. Jerzy tak naprawdę nie widzi Boga, walczy sam ze sobą, ze swoimi demonami, ze swoim delirium. Jest sam. Umarł, ale i tak się go szybko nie pozbędziemy. Bo jak śpiewa grający na żywo zespół Salkers (drugi obok scenografii najmocniejszy punkt przedstawienia), z trumny wystają mu uszy. Czy uda się kiedyś zamknąć to przeklęte wieko? Może i tak, ale póki co jest uchylone. I śmierdzi.
Fot. Mateusz Skwarczek
[1] https://akademiasmaku.pl/porada/jak-ugotowac-barszczyk-czerwony-by-mial-intensywny-kolor,331