Recenzje

„Bdziu im wszystkim w nos”

O spektaklu „Feblik” Małgorzaty Maciejewskiej w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Joanna Dracz.

Nie wiem co ostatecznie sprawiło, że przeczytany przeze mnie dramat „Feblik” urósł w moich oczach do rozmiarów tekstu wybitnego. Czy zdecydował o tym mój własny gust literacki, czy byłam uprzedzona laudacją Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, która zachęciła mnie do lektury; a może po prostu doświadczenie nastoletnich bohaterek zdało się tak bliskie mojemu? Niezależnie od rozstrzygnięć tego, czy pierwsza wykluła się moja zażyłość z dramatem, czy też wcześniej nasiąknęłam tym, co płynęło z pięknych słów pochwały Sikorskiej-Miszczuk, mojej ulubionej dramatopisarki, do teatru szłam z niepokojem graniczącym z pewnością, że przedstawienie teatralne nie może zaspokoić wygórowanych oczekiwań, które ukształtowały walory literackie tekstu, autorytet nagrody i związanej z nią przepięknej laudacji, do tego moje własne doświadczenia bardzo mocno splatały się ze zdarzeniami dramatu. Jakże miło się rozczarowałam. Świat stworzony przez reżyserującą spektakl Lenę Frankiewicz, przy współpracy całego zespołu twórców, okazał się kolejnym skokiem w głąb króliczej nory, w której obawa splata z zachwytem.  

Autorka dramatu, Małgorzata Maciejewska, wykreowała w swoim tekście świat, w którym brutalna baśniowość przełamuje się z cudowną poezją języka i komizmem. Przestrzeń zapomnianej wioski tworzy atmosferę niby zabawną, ale równocześnie niezwykle upiorną dla dorastających w niej dwóch nastolatek – Mani i Kasiuli. Narastająca we wsi groza to wynik tajemniczych zniknięć mężczyzn w sile wieku, których, jak sugerują mieszkańcy, porywa zło – „wziuuuum” i chłopa nie ma. Ten „poważny kryzys społeczny” sprawia, że brak zainteresowania problemami nastoletnich bohaterek uwydatnia się wyjątkowo wyraźnie. Wiecznie nieobecny ojciec Mani pędzi ją jak kota: „a pójdziesz ty”. Matka interesuje się głównie swoim życiem: „chcę usunąć babkę z domu, żeby mieć wygodny dostęp do duchówki”. Babka, która sama niewiele z życia miała i nadal jej główną wartością jest użyteczność gospodarcza, nie potrafi wesprzeć wnuczki w jej szukaniu własnej drogi. Ksiądz i lekarka to oczywiste figury władzy społeczeństwa. Sąsiadka Bartkowa jako obserwatorka pojawia się nieoczekiwanie, a wobec Mani ma jedynie słowa krytyki. Jej postać stwarza w „Febliku” przestrzeń nieznośnego panoptikum, które na wsi rozpanoszyło się za sprawą wścibskich sąsiadów, zanim jeszcze miasta oplotła sieć kamer.

Gdzie zatem miejsce na sztukę teatru w tak precyzyjnie napisanym dramacie? Aktorzy i twórcy Teatru Narodowego prowadzeni przez Lenę Frankiewicz dowiedli, że dobra sztuka nie wyczerpuje możliwości, ale je potęguje. Czytając wersję literacką dramatu, miałam w wyobraźni jakąś bliżej nieokreśloną przestrzeń, tymczasem w tatrze scena zabudowana jest starymi, konkretnie wyglądającymi deskami, w tle słychać gdakanie kur, od czasu do czasu pojawia się wiejski śpiew. Wszystkie te elementy, uproszczone lub przetworzone, składają się na atmosferę niesamowitości scenicznej wsi. Reżyserka potrafiła bowiem spleść je tak, że współgrają ze sobą tworząc efekt, który wyrywa nas z dotychczasowych przyzwyczajeń teatralnych. Żadnej ironii, żadnego demaskowania, po prostu magia teatru, której nie da się sprowadzić do opisu narzędzi i metod. Musicie mi więc wierzyć na słowo.

Przestrzeń tę zapełniają znakomite postaci. Nieoczekiwana naturalność, z jaką Piotr Grabowski gra Plebana sprawia, że wszelkie zło jakie wypływa z jego działań wydaje się zupełnie zwyczajne, aż trudno uwierzyć. Sąsiadka Bartkowa, w interpretacji Joanny Grygi, to elegantka, która do wiejskiej roboty nie bardzo ma ręce, za to jej głównym obiektem zainteresowania są mężczyźni. Dlatego kiedy pod koniec przedstawienia akcja przyspiesza, a wiejską społeczność dopada prawdziwy lęk, słowa Bartkowej o znikających chłopach, „których w końcu zabraknie”, są zabawnie dwuznaczne. Zupełnie inaczej od moich lekturowych wyobrażeń na scenie prezentuje się Doktorka. Zabawna parodia strasznej dla każdego dziecka lekarki z dramatu Maciejewskiej przeobraża się w jakąś potworną postać dręczycielki. W pamięci migają mi gdzieś obrazy postaci takiego lekarza z ważnego dramatu, ale nie mogę sobie jednak przypomnieć, kim w mojej wyobraźni jest podszyta przedstawicielka fachu medyków w „Febliku”.

Znacznie łatwiej było mi znaleźć literackie podobieństwo dwóch głównych bohaterek. Niezwykle rzadka obecność nastoletnich dziewczyn w dramacie sprawia, że skojarzenie musi być chyba jednoznaczne – „Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza. I to chyba całość kolekcji lektur, jeśli idzie o czas dojrzewania przez kobiety do dorosłości. To zadziwiające jak ogromna otchłań dzieli czas dzieciństwa i dorosłości. Nasze wspomnienia obejmują czas narodzin, uwiecznionych w obrazach pierwszych kroków, zapisanych słów i zabawnych sformułowań. Potem jeszcze przyjęcie do społeczności szkolnej i… przerwa… aż do czasu pierwszej pracy, studiów, itd. Zatem do momentu, kiedy stajemy się dorośli, czyli tacy sami jak inni. Wystarczy zatem, że poczekamy, aż przeminie ten nieznośny okres zmagań nastolatków z otaczającą ich rzeczywistością, a potem o nim zapomnimy lub też nieco go wyidealizujemy. W dramacie Maciejewskiej na próbach manipulacji niewygodną przeszłością szkolną przyłapana zostaje Matka, kiedy – usprawiedliwiając swój brak pomocy córce w rozwiązywaniu zadań matematycznych – rzuca niedbale: „Już się zapomniało. Dawno to było”, by nieoczekiwanie szczerze wyznać: „a może nigdy się nie umiało?!”. I w tym tkwi chyba sedno „Feblika” – nie umiało się być nastolatkiem i nie umie się być rodzicem nastolatka, ale jak się nauczyć skoro temat ten tak szczątkowo pojawia się w literaturze.

Dlatego tak bardzo cieszy mnie, że autorka poświęciła swój tekst temu właśnie problemowi, a artyści Teatru Narodowego w sposób niezwykle twórczy rozwinęli go na scenie. Przy całym uznaniu dla pracy zespołu nie mogę jednak nie wspomnieć o wyjątkowości Elżbiety Zajko, która stworzyła niepowtarzalną postać Mani. Ogromny repertuar postaw, zachowań i stanów, które zmieniają się jak kalejdoskopie, dynamizuje gigantyczna energia, która uwalnia się za sprawą fascynującej, fizycznej sprawności tej młodej i drobnej aktorki. Mania fruwa nad sceną na płóciennej huśtawce jak gimnastyczka na trapezie, rozsiewając słowa czarujących, lirycznych monologów. Potrafi być zagubiona wśród przytłaczających ją dorosłych, ale też wyjątkowo celna w parodiowaniu ich zachowań i niezależna w swoim śmiechu, którego szczerość obnaża całkowitą sztuczność lęków i zabobonów gromady wiejskiej. Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci scena w oknie, w którym Mania wykonuje niezwykle wymagający fizycznie układ, recytując jednocześnie jeden ze wspomnianych już monologów. Jej dramatyczne zmagania z dorastającym ciałem, którego nie potrafi dostosować do swoich własnych wyobrażeń, splatają się w tym momencie z poezją, której jednoczesne piękno i rewolucyjny potencjał jako jedyne potrafią zawrzeć ból i niezrozumienie pozostawionej sam na sam ze swoim ciałem nastoletniej dziewczyny. W dorosłym świecie sztuki ciało bywa narzędziem subwersji, negacji dla języka, przedmiotem eksperymentu, itd. Nikt z dorosłych bowiem nie pamięta (a może nie chce pamiętać), że istnieje czas, kiedy ciało nie jest jeszcze jednym z narzędzi, gdyż leży w samym centrum trudnego doświadczenia dorastającej kobiety.

Na szczęście teatr to sztuka, która potrafi dawać nadzieję. W przedstawieniu Frankiewicz droga do niej prowadzi przez próbę – jak w każdej baśni. Mania za namową Kasiuli wybiera się do zamku Cyganów, którzy przyjechali do miasteczka. Zamek, czyli jak głoszą słowa dramatu „Castrum Verum, Prawdy serum”, nie jest jednak jednoznaczną przestrzenią jak w baśni. Doskonale oddaje to fantastyczny, zainscenizowany taniec Cyganów granych przez tych samych aktorów, którzy wcześniej tworzyli gromadę wiejską. Nastrój jest niesamowity, jak w filmach Lyncha, tylko bardziej karnawałowy. Brawo za kostiumy! Musicie to zobaczyć.

Konsekwencje sięgnięcia po prawdę mogą w pierwszej chwili przerażać. Kasiula zniknie z Cyganami, a Mania spłonie w ogniu namiętności i… stanie się przeźroczysta. Ostatecznie jednak dziewczyny znów się spotkają i wreszcie uwolnią się od świata, w którym nie mogły dowiedzieć się kim są, bo nie były kimkolwiek dla otaczających je ludzi.

Tu chciałabym przywołać wspomnianą już wcześniej analogię z „Białym małżeństwem” Tadeusza Różewicza, gdyż pozwala ona dostrzec, jak niezwykłym dramatem i przedstawieniem jest „Feblik”. W obydwu dziełach pojawia się problem podmiotowości młodych, nastoletnich dziewczyn. Po obejrzeniu „Feblika” doszłam jednak do wniosku, że Różewicz, celnie wskazując fakt pomijania problemów dorastających kobiet, ze zbyt wielką wiarą podszedł do możliwości zmian. W jego dramacie rodzina przynajmniej udaje, albo raczej odgrywa zainteresowanie młodymi kobietami. Te kompromitujące próby usprawiedliwienia rzeczywistego braku zainteresowania budzą nadzieję na przyszłość. Tymczasem pół wieku później nastolatki wciąż są tak samo samotne jak jego bohaterki. W „Febliku” dojmujące doświadczenie tej samotności wyrasta za sprawą „przeniesienia” akcji z dworku zaludnionego elitą do przestrzeni prostego ludu na wsi. Przy czym nie chodzi o wartościowanie różnych grup społecznych, ale stworzenie rzeczywistości, w której nie ma wątpliwości, że nic i nikt nie pomoże młodym bohaterkom. Dramat i spektakl doskonale współdziałają w wytworzeniu tak niesamowitej i zarazem dojmującej atmosfery. Dlatego jedynym wyjściem z sytuacji jest pójście własną, niezależną drogą. „Bdziu im wszystkim w nos” – mówi Kasiula i wraz z Manią zmierza w głąb cudownej, kolorowej od kwiatów sceny, gdzie zaczynają się całować. Pięknie i zarazem tak mądrze.

Fot. Marta Ankiersztejn

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,