O spektaklu „Akademia Pana Kleksa” wg Jana Brzechwy w reż. Michała Buszewicza w Teatrze Żydowskim w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Michał Buszewicz jako reżyser sprawdził się znakomicie realizując się w takich kameralnych spektaklach jak „Kwestia techniki”, „Książka telefoniczna” w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie czy niedawna „Autobiografia na wszelki wypadek” w Teatrze Łaźnia Nowa. Sporo o tych przedstawienia pisano, i słusznie, zwracając uwagę na ich formalną prostotę, błyskotliwą inteligencję, przewrotność, autoironię czy nawet – tak jak w przypadku ostatniego tytułu – możliwości wywoływania prawdziwego wzruszenia. Gorzej już było z „Kibicami” w Teatrze Żydowskim w Warszawie, których zresztą sceniczny żywot był bardzo krótki, co zapewne Dyrekcja tego teatru zrzuca na barki niemożności znalezienia miejsca na eksploatację spektaklu pozostającego w stałym repertuarze. Prawda jest jednak taka, że Buszewiczowi jako reżyserowi szczęście w Teatrze Żydowskim nie dopisuje, o czym boleśnie świadczy jego ostatnia premiera oparta na „Akademii Pana Kleksa” Jana Brzechwy.
Nie wiem czy ktokolwiek pamięta jeszcze pierwszą polską realizację „Pana Kleksa” w polskim teatrze, bo bardzo szybko została zdjęta przez działającą po wojnie w naszym kraju cenzurę, ale jedno co wiadomo, to fakt, że nie był to spektakl przeznaczony dla najmłodszej widowni. Podobnie jest z najnowszą premierą Michała Buszewicza w Żydowskim. Twórcy adaptacji (sam Buszewicz) i współpracujący z nim dramaturgicznie Witold Mrozek ambicje mieli ogromne, co reżyser bardzo sugestywnie wyjaśnia na stronie internetowej teatru: „… w spektaklu [nie] zabraknie zabawy i fantazji. Aktorzy Teatru Żydowskiego – ze świetnym warsztatem musicalowym, pantomimicznym, komicznym – pozwolili nam na nowo wejść do tego zaczarowanego świata i przyjrzeć się temu, co w nim pociąga – ale i niepokoi. Poezja Brzechwy, doświadczenia aktorek i aktorów Teatru Żydowskiego, wreszcie piosenki – wszystko to złoży się w niecodzienną podróż do miejsca, gdzie dzieciństwo spotyka dorosłość, bajka – pamięć, śmiech – melancholię, gdzie duży i mały człowiek doświadczają wspólnie radości i utraty”. Niestety zapewnienia Buszewicza pozostają w tym przypadku bez żadnego pokrycia. Jeśli w rzeczywistości aktorzy warszawskiego teatru są tak wszechstronnie uzdolnieni, to „Akademia Pana Kleksa” ten ich potencjał wykorzystuje w niewielkim stopniu. A być może to efekt zupełnie nietrafionego obsadzenia w roli tytułowej Piotr Siwka, w którego Dyrekcja Żydowskiego zdaje się mocno inwestować, choć na razie z dość mizernym skutkiem. Absolwent petersburskiej szkoły objawił się póki co jako artysta podchodzący do tekstu bardzo deklaratywnie, w „Akademii…” razi to niemiłosiernie i być może ma też wpływ na partnerów, którzy jakoś nie mogą się w swoich działaniach rozkręcić. Ale też nie sprzyja im, powiedzmy to szczerze, ani muzyka Aleksandry Gryki, ani marszowa choreografia Katarzyny Sikory. Rola Siwka, zatrzymana na poziomie wypowiadanych beznamiętnie słów, nie podparta odrobiną wewnętrznego zaangażowani, nie ukazuje ani dobroduszności protagonisty, ani też jego roztargnienia, pozbawiona też jest choć odrobiny poczucia humoru. Równie zastanawiające jest obsadzenie Barbary Szeligi w roli Alojzego Bąbla, w jej interpretacji nie prezentującego niczego więcej poza bezdusznością. W tym przypadku wykorzystanie umiejętności właśnie pantomimicznych byłoby jednak bardzo wskazane.
Podsumowując, choć rozumiem, że intencją twórców nie była tylko i wyłącznie zabawa (zakończenie spektaklu, ale nie tylko, bo i wiele innych rozwiązań scenicznych mrocznych, melancholijnych i wypełnionych smutkiem, bardzo widocznie to uzmysławia), jest przedstawienie Buszewicza widowiskiem w moim przekonaniu martwym, mało żywiołowym, pozbawionym dynamiki i energii, o czym może świadczyć dość obojętna i chłodna reakcja publiczności, złożonej w sobotnie południe w dużej mierze z widzów w młodszym wieku.
Gołda Tencer, która objęła Teatr Żydowski po śmierci Szymona Szurmieja, lubi się chwalić tym, jak znakomitym zespołem aktorskim dysponuje, w czym dzielnie sekunduje jej powołany w 2019 roku na stanowisko kierownika literackiego Remigiusz Grzela, bardzo aktywnie udzielający się w mediach społecznościowych. I nie byłoby w tym niczego niestosownego, albowiem taki pijar uprawiają wszyscy dyrektorzy teatrów w Polsce, gdyby nie fakt, że w ich zespołach pozostają na etatach również aktorzy, którzy – z różnych powodów – nie wchodzą na scenę nawet przez kilka lat, bo nie otrzymują żadnych propozycji grania. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Fot: Magda Hueckel