O spektaklu „Zaręczony pogrąŻony” Marco Cavallaro w reż. Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Komedia w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Marco Cavallaro, włoski aktor i dramaturg urodzony na Sycylii w 1976 roku, to autor – do momentu ostatniej premiery w warszawskim Teatrze Komedia – zupełnie w Polsce nieznany, choć ma już na swym koncie sporo teatralnych nagród. Na oficjalnym facebookowym profilu można przeczytać, że jego celem jest rozśmieszanie – zapewne z racji profesji chodzi o widza oglądającego spektakl w teatrze oraz czytającego jego komediowe teksty podczas lektury. Tomasz Dutkiewicz postanowił włączyć do repertuaru swojego teatru farsę „Zaręczony pogrąŻony”, rozpisaną na cztery kobiety i dwóch mężczyzn obyczajową komedię, w której nieposkromiony w kolejnych podbojach miłosnych bohater i jego służący muszą sobie poradzić z okupującymi mieszkanie lowelasa paniami – wszystkim czterem została bowiem złożona oferta małżeństwa. I przedstawienie zaczyna się dość obiecująco, albowiem rozgrywane przed kurtyną scenki oświadczyn są zabawne i dają nadzieję na interesujący rozwój dalszych wypadków. Niestety po odsłonięciu kurtyny jest już tylko gorzej.
Jesteśmy w pięknie urządzonym apartamencie bohatera ( w dobrze zakomponowanej scenografii Wojciecha Stefaniaka – jak w każdej farsie – pojawia się kilkoro drzwi, a także duże okno na ogród, które zagra w najmniej oczekiwanych momentach) , który pod wpływem kolejnego zauroczenia wyjechał do Brazylii. Z przybyłymi pod jego nieobecność czterema kandydatkami na żonę, które zachęcone wcześniejszą ofertą zaczną pojawiać się w salonie, musi poradzić sobie zatem służący – i Tomasz Dedek w tej roli radzi sobie znakomicie. Oczywiście sam zarys fabuły, gdyby go chcieć kontynuować, a związany z powrotem do domu w drugim akcie nieposkromionego podrywacza , poza banałem nie wnosi niczego nowego, w końcu nie o sytuacyjne zawiłości czy zaskakujące wydarzenia w tym gatunku chodzi, ale o to w jaki sposób rozrywkowe widowisko zaserwowane jest widzowi. Jak jest zakomponowane i jak zagrane – na ile i z jakim skutkiem gorączkowość i dynamiczność scenicznych działań czy zawrotne tempo są w stanie zmusić widza do nieskupiania się na najczęściej schematycznym, konwencjonalnym i nie zawsze szczególnie wyrafinowanym zapisie narracyjnym. Nie tylko od reżysera, ale i od samych aktorów, prostota i lekkość farsy wymagają wyjątkowej finezyjności, przejrzystości i zdyscyplinowania. Aktorom pozbawionym teatralnego doświadczenia i umiejętności warsztatowych trudno będzie odnaleźć się w konstrukcji i strukturze przedstawienia, gdzie tak ważny jest kontrapunkt i wszystkie konsekwencje, które z jego stosowania wynikają. Niestety, głównie dzięki słabościom wynikającym z obsady żeńskiej, spektakl w pierwszej części jest mało śmieszny, wręcz nużący i tylko w nieznacznym stopniu wykorzystuje potencjał komediowy samego tekstu. Dutkiewicz w rolach kobiecych zdecydował się obsadzić modelki i aktorki znane z telewizyjnych seriali, zapewne licząc, że publiczność zechce przyjść do teatru obejrzeć je na scenie. W ten sposób sam strzelił sobie samobója, albowiem poza Katarzyną Zielińską (to zresztą najlepiej napisana rola, ale i zagrana z wyczuciem stylu) pozostałe panie – Elżbieta Romanowska (po raz kolejny ogrywa swoje emploi puszystego dziewczęcia i z tej racji nie stroniącego od gimnastycznych ćwiczeń), Karolina Nowakowska (pędzi z tekstem jak z karabinu maszynowego), Katarzyna Sowińska (na wybiegu teatru raczej trudno się nauczyć, dykcji również) – mają niewiele do powiedzenia jeśli chodzi o umiejętność prowadzenia dialogu czy gry z partnerem, tym samym wyłuskiwania tego, co może być kwintesencją dowcipu słowno-sytuacyjnego.
W drugiej części spektakl nieco przyspiesza za sprawą dobrze rozegranych scen Tomasza Dedka z Mikołajem Krawczykiem (może się podobać jego ciągła aktywność w próbach przeciwstawiania się pomysłom zaborczych kochanek) , ale to nie ratuje spektaklu, który niewiele nam przemyci treści na temat związków damsko-męskich czy w ogóle relacji międzyludzkich. Bohaterkom spektaklu, poza już wspomnianą Katarzyną Zielińską, nie udało się bowiem wypełnić kobiecych portretów ani charakterologiczną indywidualnością, ani emocjami. Za dużo w ich grze, mało zróżnicowanej, pozbawionej niejednoznaczności (ten element ze swadą wydobywa Tomasz Dedek, kiedy musi zapanować nad wszystkimi sytuacjami, które jego samego też bawią) i osobowościowo niezaskakującej, jest czysto zewnętrznych zachowań, przewidywalnych, plakatowych i płaskich. A o tym, że dobrze skrojona obsada jest kluczem do sukcesu w teatrze wiemy nie od dziś. Sama uroda ponętnych aktorek, wspaniale ubranych przez Zofię De Inez, tym razem nie wystarczyła.