Maciej Miłkowski: System Sulta. Nisza, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Ta książka już w założeniach rozczarowuje, bo jeśli ktoś chce zrobić coś inaczej niż wszyscy, to niech przynajmniej ma na to pomysł – a nie buntuje się dla samego buntu. „System Sulta” Macieja Miłkowskiego pomysłu nie ma, chyba że autor sądzi, że filozofia nadaje się do beletrystyki. Błyskawicznie ten sąd zostaje podważony już przez sam sposób prowadzenia narracji. Rzadko kiedy udaje się zaangażować czytelników w wydumany problem – tym bardziej, jeśli rzecz dotyczy dylematów teologicznych i ma przedstawiać stanowisko autora. Co więcej, nawet urozmaicenia formalne nie ratują tej powieści: „System Sulta” po prostu jest nijaki, nie ma w sobie rytmu, który pozwalałby na podążanie za Miłkowskim – służy samemu autorowi jako warsztatowa wprawka i niewiele poza tym. Może wywołałby ferment w czasach średniowiecza, ale teraz wszyscy przejdą obok tej książki obojętnie – i trudno się dziwić. Nie da się bowiem zaufać twórcy, który od początku dzieli się z czytelnikami wywodami teoretycznymi na tematy abstrakcyjne – a Maciej Miłkowski te sobie upodobał.
Problem w tym, że „System Sulta” już na początku zniechęca i wręcz odstrasza. Oto minister wzywa do siebie profesora filozofii, Michała Sulta, i zmusza go do zajęcia stanowiska w sprawie istnienia Boga. Ekspertyza jest potrzebna w sądzie, jako element gry między pewnym prawnikiem i Kościołem katolickim. Nie jest to temat, który dzisiaj poruszy opinię społeczną, ba, nawet w niewielkich kręgach nie musi się sprawdzać – autor zdecydowanie nie trafił w czas i nie przekonuje do siebie czytelników. A ponieważ w dodatku stara się sięgać po argumenty a nie emocje – motyw przerobienia filozofii na racjonalne postawy okazuje się jeszcze spłycać historię. Mówiąc w skrócie: Maciej Miłkowski tak bardzo stara się sprawić, by odbiorcy uwierzyli w pojedynek sądowy w kwestii istnienia Boga, że zapomina kompletnie o dramaturgii i o charakterystykach swoich bohaterów. Posługuje się wygodnymi stereotypami, zapominając, że jeśli nie doda do nich odrobiny indywidualizmu, uzyska postacie papierowe i mocno niewiarygodne. Wszystkie siły kieruje na pokazanie idei – więc przyziemność traci u niego na wartości. A to właśnie przyziemność mogłaby w tym wypadku przyciągać do lektury.
Sam autor nudzi się najwyraźniej opowieścią, skoro co pewien czas wrzuca do tomu rozmowy z różnymi artystami i twórcami. Gra z konwencją w tym wypadku bywa nieco bardziej ożywcza w kontekście fabuły – ale znów pogrąża Miłkowskiego upodobanie do oczywistości i do wyrazistych rozwiązań: autor ciągle powtarza stereotypy, łatwo więc domyślić się puent – a to w śledzeniu cudzego tekstu błąd nie do wybaczenia, jeśli równolegle trzeba się mierzyć z brakiem wyczucia w akcji.