O spektaklu „Kino moralnego niepokoju” Tomasza Śpiewaka w reżyserii Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
W 1979 roku Krzysztof Kieślowski nakręcił film „Amator”, obraz ikoniczny i kultowy, który uznano za początek naszego rodzimego nurtu kina moralnego niepokoju. W 1854 roku David Thoreau dokończył i opublikował książkę „Walden, czyli życie w lesie”. Jest to zbiór osiemnastu esejów filozoficznych, napisanych w okresie od lipca 1845 roku do września 1847, które stanowią relację z samotnego życia w lesie, w pobliżu Concord w stanie Massachusetts. Dzieło dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku zdobyło ogromną popularność. Amerykańska młodzież szybko dostrzegła w nim pochwałę życia świadomego, prostego i surowego, w bliskim kontakcie z naturą, choć przecież autor rozważań po dwóch latach ucieczki od codzienności wrócił do społeczeństwa. Reżyser Michał Borczuch zderza kino, literaturę i filozoficzne spojrzenie sprzed dwóch wieków, by podjąć temat wyobcowania, ograniczenia konsumpcjonizmu i poszukiwania własnej drogi życiowej. Wraz ze scenarzystą Tomaszem Śpiewakiem tworzy wysmakowany, ironiczny spektakl, gorzki w wymowie, ale łagodzony humoreską, fantazją. Metafora z przymrużeniem oka, choć wiedziona z różnych kontekstów, nie wymaga dodatkowej wiedzy. Różni bohaterowie, na pozór odmienni, mają wiele wspólnego – bunt przeciwko drapieżnemu społeczeństwu, zmanipulowanemu przez środki masowego przekazu, reklamy, mody, oślepionemu nieustanną pogonią za dobrami doczesnymi. Jednak brakuje im sił i zdecydowania, dlatego realizują się bardziej w marzeniach niż w rzeczywistym życiu.
Na scenie Nowego Teatru w Warszawie Michał Borczuch rozgrywa swój spektakl w trzech zazębiających się planach. Dzieło Kieślowskiego i perypetie Filipa Mosza oraz jego żony Irki (w tych rolach Piotr Polak i Dominika Biernat) to pierwszy, choć nie najważniejszy. Kolejny – losy dwóch braci Benka (Marek Kalita) i Zenka (Jacek Poniedziałek) oraz siostry Maryli (Maja Ostaszewska), wywiedzione z dziennika Jacka Poniedziałka. Wszyscy są artystami z aspiracjami, z przerostem ambicji, zdecydowanie przerysowani, trochę śmieszni, mocno groteskowi. I ostatni plan – trójka współlokatorów statystujących w filmie – Bartosz Bielenia, Eliza Rycembel, Ewelina Pankowska. Chcieliby żyć inaczej, zgodnie z ideałami, wolni od przymusu, ale ich marzenia weryfikuje bezlitosna rzeczywistość i nieumiejętność rezygnacji z wygód, kolejnych, rzekomo niezbędnych przedmiotów, podsuwanych przez marketing.
Dwunasta godzina. Dwie kobiety i mężczyzna chodzą wokół sceny bez chwili przerwy. Skrajnie wyczerpani młodzi nie opuszczają planu filmowego ani na chwilę. Przygląda im się, wsłuchuje w błahe rozmowy komentator czyli alter ego Thoreau („Idą ludzie, idą. Samochody, samochody…” – powtarza nieustannie), samotnik z leśnej głuszy, miłośnik przyrody – bardzo dobry w tej roli Krzysztof Zarzecki. Cały czas obecny na scenie, świadomy tu i teraz, próbuje nawiązać rozmowę z innymi, by podzielić się swymi rozważaniami oraz bliskimi utopii poglądami, niezrozumiałymi dla nich. Pozostali bohaterowie traktują go jak dzikusa albo ignorują. Gdzie w tym wszystkim odnaleźć sens i wolność, miejsce na ekologiczny styl życia, wierność dawnym wartościom i sobie? A może dziś nie ma to już znaczenia? Takie pytania rodzi długi, dwugodzinny spektakl.
„W gruncie rzeczy nie daleko bohaterowi „Amatora” do Thoreau. Pierwszy ma kamerę, drugi siekierę. Obaj próbują doświadczyć czegoś w życiu, co jest poza życiem społecznym czy politycznym. Co jest tworzone w oderwaniu od innych ludzi. Oczywiście Thoreau odnajduje ten spokój w naturze […]. Może to dobry moment, żeby zebrać siły i energię, po to by społeczeństwo i polityków zaatakować skutecznie?” – powiedział kilka lat temu reżyser. Spektakl, mimo takich deklaracji nie jest polityczny, choć oczywiście gdy mowa o życiu społecznym, ograniczeniu rabunkowej gospodarki trudno całkiem odciąć się od tego świata.
Rozwijając strumień obrazów, Borczuch na nowo opowiada historię znaną z „Amatora” Kieślowskiego. Filip Mosz, zaopatrzeniowiec pracujący w zakładzie przemysłowym, kupuje kamerę filmową i zaczyna kręcić amatorskie filmy. Chce pokazać świat dookoła, swoją rodzinę, która za chwilę się powiększy, ponieważ ukochana żona Irka spodziewa się dziecka. I tak dość gwałtownie i niespodziewanie jego ustabilizowane życie zmienia się diametralnie. Trochę bezwiednie wychwytuje kamerą wynaturzenia otaczającej nas, niby zwykłej i szarej rzeczywistości. W przedstawieniu Piotr Polak i Dominika Biernat parodiują kolejne wybrane sceny i pamiętnych bohaterów Kieślowskiego. Pozostałe plany są dla reżysera i scenarzysty równie istotne, wskazują wspólny mianownik pozornie rozdzielnych wątków, źródeł inspiracji, uzupełniają się wzajemnie. Walkę z konformizmem, zakłamaniem, uleganiem społecznych i medialnym naciskom pokazuje reżyser trochę na serio, trochę nie. Cyniczne pytanie – gdzież ten niepokój, gdzie moralność – pozostaje. Aby konfrontacja pokoleniowych wyborów, moralnych postaw nabrała większej wagi, skłoniła do namysłu widza, wprowadza powtarzalność słów, dialogów i ruchów aktorów wędrujących wzdłuż sceny. Czy doświadczenie szczęścia, nawet za cenę rezygnacji z tego, co było nam bliskie, jest w ogóle możliwe? Bycie poza zbiorowością, w oderwaniu od innych miało przynieść ulgę. Okazało się niemożliwą utopią.
Inscenizacja nie jest rzecz jasna wierną adaptacją ani kinowej wersji, ani książki, a reżyser pozostaje w swojej stylistyce. O kameralności nie ma mowy, dzięki czemu dobrze oddaje uczucie osamotnienia człowieka zagubionego w miejskiej dżungli. Borczuch stawia na rozmach, wielość obrazów, łączy i dzieli pozornie różne teksty i czasy, przywołuje formy, które podkreślają emocjonalny, mocno osobisty kontekst i refleksje. I angażuje grupę aktorów – swoich stałych współpracowników, którzy rozumieją jego styl i bez słów odczytują myśli, balansując na granicy między kreacją a prywatnością. To oni uwypuklają charakterystyczne dla tego reżysera elementy: w konstrukcji scen, w braku puenty, realności pomieszanej z grą, w elementach muzycznych, projekcjach video, różnorodności tropów literackich i skojarzeń oraz scenografii. Tworzą intymność na tle chaosu. A jednak czegoś w spektaklu Borczucha zabrakło albo wręcz – tym razem – jest za dużo, za gęsto.
Aktorzy dobrze czują klimat i dylematy, które chce wydobyć reżyser. Metaforyczne monologi i uderzające dialogi, wplecione w groteskowe konteksty, bronią się humorem i ratują przed znużeniem. Zaczynają swą grę zanim zacznie się przedstawienie, przy dźwiękach muzyki, w półcieniu. Wszak chcą pokazać specyfikę próby teatralnej czy planu filmowego. Łatwe nawiązywanie kontaktu z publicznością to specjalność postaci, w które się wcielają. Jednak w miarę upływu czasu, coraz bardziej widoczne są mankamenty spektaklu: rwana dramaturgia, niespójna narracja – choć zamierzone i celowe – burzą nieco odbiór. Momentami brak jasności co do zamiarów i przesłania reżysera; niektóre pomysły, odwołania są nieczytelne, giną w lawinie słów, burzy pomysłów, w błyskotliwej oprawie, której brakuje znaczącej treści. Można się pogubić w mnogości i wielości, która traci płynność. Całe szczęście pozostają znakomici aktorzy. To oni nadają przedstawieniu rytm i ton. Bartosz Bielenia, Eliza Rycembel, Ewelina Pankowska, Krzysztof Zarzecki, Dominika Biernat, Marek Kalita, Maja Ostaszewska, Piotr Polak i Jacek Poniedziałek czynią to ze swadą, z humorem, zdecydowanie i ironicznie. Z odpowiednią energią, naturalnie eksponują swe aktorskie możliwości, przykuwają uwagę i dobrze wywiązują się z powierzonego im zadania.
Scenografia Doroty Nawrot, inspirowana wideo-performansem Józefa Robakowskiego „Samochody, samochody” z 1985 roku, pogłębia jeszcze owo wrażenie wyobcowania i wzmacnia doświadczenie beznadziejnej pustki w miejskiej dżungli. Jedynie wyobraźnia podsuwać może obrazy jeziora, lasu (na przykład prześmiewczo pokazane skoki na główkę czy kąpiel w betonowym jeziorze). Tu ich nie ma.
Czyżby kierunek naszego ruchu był zawsze jeden, niezależnie od tego, w którą stronę się zwrócimy, którą drogę wybierzemy? Jaką cenę trzeba zapłacić za wolność, odcięcie od konformizmu i konsumpcyjnego stylu życia? Spektakl odpowiedzi nie daje, ale rodzi niepokój. Kolejny raz przekonujemy się, że gorzka groteska oraz parodia od dawna są najlepszym teatralnym orężem w walce z wadami tego świata.
Fot. Maurycy Stankiewicz