O spektaklu „Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh w reżyserii Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Reda Paweł Haddad.
Oglądając „Mój rok relaksu i odpoczynku” przypomina mi się grany w Warszawie w TR „Przypadek Klary” Dei Loher. Także tu bohaterka ma niezaleczoną ranę z dzieciństwa. Społeczeństwo, rodzina i ona sama skazują ją na cierpienie. Zna tylko brak poczucia sensu i nie ma żadnego obranego kierunku w życiu. Chodzi do pracy, nie jest głupia, ale wegetuje.
W przedstawieniu Narratorka nie walczy, jest niczym Bohater z „Kartoteki” Różewicza, który łaskawie zezwala gościom na chwilowe zaistnienie w pokoju jego umysłu.
Kobieta, jak bezwolna współczesna syrena, tylko w odwróconej roli, bo to ona jest kuszona przez „magów marketingu” w chemiczno-medycznych korporacjach produkujących „leki na poprawę nastroju” lub bezpośrednio przez lekarzy i farmaceutów, oportunistycznych dealerów „zrównoważonego samopoczucia” wyprodukowanego, opakowanego i reklamowanego jako lek. W psychiatrii trwa spór czy poważne problemy emocjonalne to kwestia dziedziczenia, budowy układu nerwowego, socjalizacji czy może, trudnej do uchwycenia, odpowiednio zbilansowanej chemii mózgu. ** Jeśli nie ma jak sprawdzić i ocenić poziomu serotoniny, dopaminy, endorfin, to najlepszym biznesowym rozwiązaniem będzie nieskończona walka z wygodnym, a najważniejsze, że niewidzialnym wrogiem. Jeśli coś nie działa, zawsze możesz zmienić leki lub pójść do nowego dealera.
Każdy dealer musi uzależnić swojego klienta od siebie. Klient musi zaufać, że autorytet wie co robi. A autorytet „wie co robi”, bo powiedział mu tak inny autorytet i podpisał mu to w szkolnym indeksie. Ofiarami tych marketingowych, medycznych sieci tworzących popyt są coraz częściej kobiety i młodzi ludzie uzależnieni od big pharm.
Narratorka decyduje się odpuścić sobie wszystko na jeden rok.
Tak jak kiedyś odbywało się peregrynację jako podróż edukacyjną do innego kraju, tak teraz bohaterka zasypia, aby odbyć podróż w głąb siebie. Będzie miała odpowiednie leki, żeby spać przez wiele tygodni. Na scenie, na szczęście w pełen inteligentnej ironii sposób, oglądamy emigrację wewnętrzną i zapis tego, co było zanim rozpoczął się sen. Czy po drugiej stronie tego tunelu, po stu dniach, pojawi się jakiś sens? Narratorce towarzyszą wspaniale i konkretnie odegrane, charakterystyczne postaci; każda to materiał na oddzielny spektakl i książkę. Za to ona sama – Narratorka (Izabela Dudziak) – gra w sposób prawie niezauważalny. Jest tak autentyczna i delikatna w formie, że gdybym spotkał ją poza teatrem to nie wiem czy potrafiłbym oddzielić ją od postaci scenicznej. Prawdziwie intrygująca naturalność.
Matka Katarzyny Herman jest wyciągnięta żywcem ze sztuki Tennessee Williamsa, demonica, jak Królowa Mab z Romeo i Julii, znająca każdy zakamarek siebie i duszy świata (oczywiście borderline, ukryty narcyzm i osobowość histrioniczna w pakiecie) tworzy mocną rolę z fascynującymi szczegółami. Monika Frajczyk w roli przyjaciółki Narratorki – Revy – jest niesamowita w sile swojego aktorstwa. Jej rola jest pełna naturalnej żywotności, świadomości budowania postaci. Reva w jej wykonaniu jest żywym srebrem spektaklu. Anna Kłos, czyli niby „normalna”, równa się szalona i „odklejona” (oczywiście z obowiązkowym kotem, który potem gdzieś znika…) Dr Tuttle, swoją ironiczną rolą inspiruje do zastanowienia się nad zdrowiem psychicznym terapeutów, psychologów i psychiatrów. Rewelacyjna Agata Różycka, której Natasha przemierza scenę krokiem zdyscyplinowanego tygrysa, jest tak „confident”, co rozszarpie każdego kto stanie na jej drodze.
To kobiecy spektakl i pomimo, że bohaterka jest alpha wdową tęskniącą za swoim wymarzonym Trevorem, który, jak to z alphiakami bywa (dlatego są tacy pociągający) pojawia się i znika w jej życiu i oczywiście w ogóle jej nie kocha.
W roli nadętego alpha maczysty Trevora bardzo dobry Mariusz Wojciechowski. W kobiecych spektaklach mężczyźni są źródłem kobiecego cierpienia i zła na świecie, a kobiety nie są odpowiedzialne za swoje wybory. Dlatego role męskie, jak np ciekawy Ojciec grany przez Mariusza Drężka, przechodzący przez scenę mechanicznym, zrutynizowanym, nieobecnym emocjonalnie krokiem, z naturalnych powodów pozostają tu w tle.
Czuję się zaintrygowany stopniowo wprowadzającą w trans reżyserią (Katarzyna Minkowska) i głębokim dźwiękiem (Wojciech Frycz).
Podoba mi się, może nie oryginalny, ale świetnie sprawdzający się w tego typie inscenizacjach pomysł z kamerą. Każdy z widzów może zmontować sobie swoje przedstawienie. Sam decyduje gdzie kieruje uwagę, a aktorzy mogli zostać docenieni za szczegółową pracę także w bliskim kadrze. Scenografia (Łukasz Mleczak i Katarzyna Minkowska) daje ten spodziewany chłód szarości pomiędzy modnym wystrojem wnętrz i apteką, czuje się tę pustkę i jednocześnie scenografia dobrze spełnia swoje funkcjonalne zadanie.
Umrzeć – zasnąć – Zasnąć! Może śnić?
Zabrakło mi wniosków, poza absurdem całej tej sytuacji, i pytania egzystencjalnego, co ma sens? Co możemy zrobić po uświadomieniu sobie, że już wiemy jak jest. Czy patrzenie na to w teatrze, przyjęcie problemu do wiadomości i współodczuwanie wystarczy?
Może w świecie gdzie korporacje farmaceutyczne, eksperci od zdrowia psychicznego, media i szczęśliwi pacjenci surfują razem w serotoninowym słońcu na falach oceanu rosnącej konsumpcji leków, można już tylko to zjawisko obserwować i kibicować.
fot. Monika Stolarska