Recenzje

Biorą cię jak chleb ze stołu

„Jutro przypłynie królowa” w reżyserii Piotra Łukaszczyka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym – pisze Jarosław Klebaniuk.

Problem wykorzystywania seksualnego kobiet i dzieci ostatnio stał się głośny za sprawą między innymi kampanii Me Too oraz filmu braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Jednak zarówno o szantażach w świecie show businessu, jak i o pedofilii w kościele wiadomo od dziesiątków lat. Jeśli ktoś chciał wiedzieć, to się dowiedział. Jakąż więc wartość dodaną może wnieść spektakl zainspirowany wydarzeniami w zamkniętej społeczności na odległej od kontynentów wysepce na Pacyfiku? Oprócz sensacji, jakiej dostarcza nieokiełznana seksualność i związane z nią przestępstwa, wydawałoby się, że niewiele. Tymczasem dostaliśmy na Scenie na Strychu pokaz bardzo teatralnego teatru, w którym przerysowanie postaci nadało opowieści mocy i impetu. Konsekwentna reżyseria pozwoliła na ukazanie problemu w oryginalny i sugestywny sposób.

Gdy widz wprowadzony został na jedną z dwóch połówek widowni, na otwartej scenie już toczyło się leniwe życie. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że na jakiejś zapomnianej bocznicy kolejowej urządzili się bezdomni. Jednak układ torów, a i zachowanie niektórych postaci wskazywały raczej na jakąś gigantycznych rozmiarów dziecięcą zabawkę. Były kiedyś takie kolejki, gdzie pociąg jeździł w kółko. Tutaj zamiast lokomotywy zobaczyliśmy dziecięcy rowerek z  dorosłym kolarzem, a wokół – skrzynki, kanistry, wannę udającą łódkę, sprzęt grający, kołyszącego się słonia niczym z centrów handlowych, a nawet sprężarkę. Podwieszone wiadro, blaszane pojemniki, lampa z baniaka do fermentacji wina – wszystko to tworzyło konstrukcję, która po odpowiednim uruchomieniu dawała ciek wody być może symbolizujący deszcz. Dwie huśtawki na środku sceny służyły dziewczynkom i kobietom. Malutkie dziecięce buciki zawieszone wysoko, najwyżej, budziły zgrozę. Niby nic się specjalnego nie działo, a jednak sceneria i wtopione w nią postaci od początku zapowiadały jakąś ponurą tajemnicę.

Scenografia i kostiumy w połączeniu z charakterystycznym ustawieniem gry aktorek i aktorów pozwoliły stworzyć oryginalny, jedyny w swoim rodzaju, bardzo sugestywny świat. W interakcje między bohaterami wplecione zostały zbiorowe sceny pantomimiczne. Pierwsza miała cykliczny charakter, a obrót o 180 stopni pozwalał zaprezentować całość obydwu stronom widowni. Jedną z wymowniejszych scen był taniec czterech kobiet do rytmicznej muzyki granej przez mężczyzn. W innej, gdy aktorki krążyły wokół sceny, gesty niektórych z nich mogły wskazywać na wykorzystywanie seksualne. Podobne, gdy wykonują je uczniowie, budzą niepokój szkolnych psychologów.

Seksualizacja i promiskuityzm, przy jednoczesnej koncentracji władzy oznaczały nieuchronnie patologię i cierpienie. Zamknięta społeczność, niczym sekta z guru, który monopolizuje zasoby (sady pomarańczowe, bananowe, kokosowe; „Wszystkie sady są zatrute, tylko mój nie”) akceptowała całe to zło, przystosowywała się do niego, choć niekiedy ogromnym kosztem. Można się było zastanawiać, czy na Pitcairn panowała anomia, czy właściwie zastąpiono po prostu to, co kojarzy się z normami – wstrzemięźliwość i zachowania służące wspólnocie – nowymi deskryptywnymi normami i wynikającymi z nich przemocowymi wzorcami postępowania. Dopiero gdy cała ta zbiorowa mroczna tajemnica miała się wydać lub już została wydana (przez zeznania pokrzywdzonych) zmowę milczenia zastąpiły wzajemne oskarżenia, niekiedy tak pełne hipokryzji, że aż groteskowe. Jazgotliwe pretensje po tym, gdy odczytany został list o śledztwie ujawniły skalę tej swoistej patologicznej adaptacji. Okazało się, że pastor i jego żona mieli na sumieniu nie tylko stręczenie własnych dzieci najpotężniejszemu człowiekowi na wyspie.

Najważniejszy wątek w spektaklu dotyczył opresji, której poddawane były młode dziewczyny i trudności ze znalezieniem się wobec oczekiwań dorosłych, w tym własnych rodziców. W sytuacji, gdy uśmiech jest prowokacją, a brak uśmiechu wywołuje pretensje trudno o postępowanie bez negatywnych konsekwencji. Jedynym ratunkiem wydaje się ucieczka.

Nic dziwnego, że matka zdobyła się na wstrząsające wyznanie: „Gdy dowiedziałam się, że jesteś dziewczynką, przewróciłam się na schodach, żeby poronić”. Z drugiej strony, gdy przyjrzymy się temu, jakie preferencje odnośnie płci noworodka mają rodzice na przykład w Chinach czy w Indiach, to problem wydaje się znacznie bardziej uniwersalny. Może nie zawsze przybiera tak drastyczną formę, ale i o dane statystyczne na ten temat z wiadomych względów trudno.

Wymieniane ze sceny nazwy miejsc i obrzędów: Krzaki Przytulania, Wzgórze Mozołu, Stok o Paskudnym Imieniu, Polowanie na Gekony (tradycja mężczyzn, nie – kobiet) tworzyły złudzenie realności całej historii i budziły skojarzenie z rytuałami takimi jak „noc Kupały” ze znanej swego czasu książki Zbigniewa Nienackiego „Raz do roku w Skiroławkach”.

Kult płodności na wysepce liczącej pięćdziesięciu mieszkańców był łatwy do racjonalizacji. Z drugiej strony, pomimo promiskuitywizmu, pedofilii i polowań na kobiety, nie wszystkie znajdowały partnerów. Lisa, która urodziła martwe dziecko, była mało atrakcyjna dla mężczyzn. Skarżyła się, że wolą młodsze, na przykład trzynastolatki. Był to chyba jeden z nielicznych elementów fabuły, w którym schemat uwzględniający mężczyzn jako dążących do seksu, a kobiety jako od niego stroniących, został przełamany.

Wracając z Elą zastanawialiśmy się, czego nam w spektaklu, tak przecież znakomitym, jednak zabrakło. Uznaliśmy, że może jakiejś niejednoznaczności, nieprzewidywalności, komplikacji, które pozwoliłyby zobaczyć w czarnym przebłyski białego lub odwrotnie. Podział na sprawców (większość, zwłaszcza mężczyźni) i ofiary (kobiety) wydawał się jednak oczywisty. Po latach czytania, pisania, uczenia o dyskryminacji, seksizmie ambiwalentnym, bo wrogim i dobrotliwym, o jego odmianie skierowanej przeciwko mężczyznom, po dyskusjach o feminizmie, o hipokryzji księży i destrukcyjnej stronie kościoła, o paradoksach korzystniejszej dla kobiet niż dla mężczyzn stereotypizacji płci i o tym podobnych sprawach, trudno jest docenić w spektaklu bardziej treść niż formę. W końcu w teatrze ma być pięknie i poruszająco, a nie dydaktycznie. Tak też było tym razem. Uznaliśmy więc z Elą, że jeśli czegoś nam zabrakło, to wina leży po naszej stronie.

Publiczność po premierze nagrodziła artystów sceny oklaskami na stojąco. To już trzeci z rzędu udany spektakl w odnowionym Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Po „Powrocie króla” i „Magnolii”  nadszedł czas na brytyjską królową. Choć Elżbieta II była tylko zapowiadana, zapewne nie pogardziłaby pokazem, który demaskuje zbrodnie na peryferiach jej Imperium. A ci, którzy – w odróżnieniu od niej – zobaczyli wszystko na własne oczy być może, gdy minie zachwyt widowiskiem, zapytają samych siebie, kiedy daleko są od tamtego miejsca, a kiedy blisko.


Fot.  Natalia Kabanow


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,