Recenzje

Błądzenie w czasie

Damian Dibben: Mam na imię Jutro. Albatros, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.

„Mam na imię Jutro” to powieść, która przeznaczona jest dla masowej publiczności, ale w związku z tym ma też liczne uproszczenia, a tym samym fabularne rozwiązania, które mogą stanowić przeszkodę w lekturze. Przede wszystkim do takich wad należy słabość narracji. Fakt, że „Był sobie pies” to książka, która zrobiła medialną karierę (może głównie za sprawą filmu familiarnego) nie znaczy jeszcze, że z podobnym uznaniem spotkają się naśladowcze historie. Damian Dibben ucieka jednak od realizmu w fantastykę, swojego bohatera zawiesza w czasie, nie pozwala mu znaleźć swojego miejsca (ani pana), ale na kreację artystyczną zwierzaka brakuje mu wyraźnego pomysłu. Nie wystarczy co pewien czas przypomnieć sobie, że pies posługuje się innymi rodzajami komunikacji niż człowiek, żeby uzasadnić sposób prowadzenia opowieści. „Mam na imię Jutro” wypada słabo również pod kątem fabularnym; miotanie się po osi czasu nie prowadzi do niczego, przynajmniej przez długi czas – czytelnicy są pozostawieni sami sobie i muszą liczyć na to, że autor zaoferuje im w końcu coś oryginalnego czy przynajmniej intrygującego. Podczas śledzenia kolejnych stron – podobnych do siebie – mogą dojść do wniosku, że wolą samodzielnie rozbudowywać historię niż czekać na odwagę narracyjną autora.

Człowiek i „jego czempion” przyjechali z Danii, ale przebywali też we Florencji czy w Madrycie, w Westfalii i w Karpatach, nie ma to dla akcji większego znaczenia, chyba że autor próbuje w czytelnikach obudzić skojarzenia intertekstualne i zasugerować, czego świadkiem mogli być podróżnicy w czasie. Rzecz dotyczy swoistej alchemii. Oto na skutek wielu prób podjęcia walki ze śmiercią bohater odkrywa jyhr, eliksir życia. Nie wdaje się w specjalne szczegóły, jego rozmówcy muszą zadowolić się dość enigmatycznymi wyjaśnieniami. Istota odkrycia polega na tym, że jyhr wstrzyknięty do organizmu w małych ilościach pozwala zwalczać ból. W większych – oczywiście w odpowiednich dawkach – tworzy w ciele kryształ, azoth. Ów azoth hamuje proces starzenia się. W efekcie człowiek i jego wierny pies mogą przeżyć całe wieki, nie tracąc zdrowia. To nie wszystkim się podoba. W pewnym momencie bohaterowie zostają ze sobą rozłączeni: pan nie pojawia się w umówionym miejscu spotkania, pies, razem ze swoim przyjacielem, niezbyt rozgarniętym kundelkiem Sporco, przemierza różne światy, odkrywając przy okazji rodzaje dylematów, jakie przeżywał wynalazca świadomy prawdziwej ceny swojego eliksiru.

Damian Dibben sprawia wrażenie, jakby nie mógł się do końca zdecydować, czy proponuje baśń dla młodzieży, czy też powieść pop dla dorosłych czytelników. Narracja psa wskazywałaby na to pierwsze, jednak wówczas brakuje w tomie motywów i czynników, które przyciągnęłyby nastoletnią publiczność – sam opowiadający o wydarzeniach pies to za mało, żeby zaangażować się w lekturę. „Mam na imię Jutro” ma ten właśnie podstawowy problem – niedookreślenie. Zarówno w warstwie fabularnej, w sferze wynalazków, jak i w dążeniach postaci – tylko pies ma określony cel, reszta rozmywa się w braku dobrego pomysłu na rozwój wielowątkowej akcji. To książka prosta, problem zaczyna się wtedy, gdy dla kogoś będzie zbyt prosta – w sensie odrzucania wyjaśnień i zadowalania się podstawowymi skojarzeniami. Damian Dibben proponuje tu czegoś za mało.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,