Stanisław Moniuszko „Straszny dwór” w reżyserii Ryszarda Peryta w Polskiej Operze Królewskiej – pisze Wiesław Kowalski
Satysfakcja z obejrzenia „Strasznego dworu” w Polskiej Operze Królewskiej może być tylko jedna. A i ta jest zależna od tego, na jaką obsadę danego dnia się trafi. W poszczególne role wciela się bowiem kilku solistów, śpiewających w inscenizacji Ryszarda Peryta zamiennie. Spektakl obejrzany dziesięć dni po premierze będę pamiętał głównie z powodu możliwości obcowania z kunsztem wokalnym Witolda Żołądkiewicza (Miecznik), Gabrieli Kamińskiej (Hanna), Anety Łukaszewicz (Jadwiga), Wojciecha Gierlacha (Zbigniew) i Remigiusza Łukomskiego (Skołuba). Szkoda, że role te można oceniać w zasadzie tylko w aspekcie wokalnym, albowiem reżyser w żaden sposób nie zadbał o to, by pomóc solistom w stworzeniu ich aktorskiego ekwiwalentu, różnicującego osobowości, charaktery i temperamenty. Zatem osiągnięć wokalnych nie da się nie zauważyć, ale dopatrzeć się dobrego teatru będzie raczej trudno. Uśmiechnąć się nie ma kiedy, a rozrzewnić nie ma czym. Chyba, że samą muzyką, to i owszem. W programie zaskakuje przy nazwisku reżysera słowo scenografia, bo jej brak jest aż nadto widoczny. Jeśli już pojawiają się jakieś teatralne znaki, to wszystkie służą logice jednej myśli inscenizacyjnej, dość dosłownej, naiwnej i natrętnej, ograniczonej do patriotyczności, choć wcale nie sielankowej.
Niełatwo pisać o grottgerowskich czy też sarmacko-orężnych zabiegach inscenizacyjno-reżyserskich w sytuacji, kiedy wszystko sprowadza się do odtwarzania sentymentów, bez odrobiny humoru, do prowadzenia i tak leniwej intrygi bez dramatycznego napięcia, tutaj eksponującej zaledwie uczuciowy spokój bohaterów. Do tego ciągłe pojawianie się postaci na scenie i ustawianie ich frontem do widowni staje się już w którymś momencie mocno irytujące. Raz odbywa się to majestatycznie, bo pozwala na to muzyka, ale najczęściej protagoniści suną szybkim krokiem na proscenium, by za chwilę statycznie odśpiewać swoje partie. Rzadko kiedy mają ze sobą kontakt, bo stoją głównie na przeciwległych biegunach sceny. Zabawnie to wygląda, kiedy na przykład Cześnikowa (Katarzyna Krzyżanowska) wbiega na scenę nie zauważając w ogóle swoich partnerów, do których się bezpośrednio zwraca. Takich smaczków jest w tym mało dynamicznym spektaklu dosyć sporo. Szczególnie razi operowanie garstką chórzystów i chórzystek, zastygających martwo w sztucznych pozach, do tego z absolutną pustką na twarzy. Panie radzą sobie nieco lepiej, ale nie jest to ani ruch ani gest wypływający z nastroju poszczególnych wydarzeń. To bardziej prywatne nastrajanie się do tego, co dzieje się wokół nich. Odnosiłem wrażenie, że nie wszyscy wiedzą w jakiej sprawie i po co pojawiają się na scenie. Do tego rola Damazego w interpretacji Sylwestra Smulczyńskiego pod względem słyszalności tekstu pozostawia wiele do życzenia. Tutaj walory wyrazowe zostały pokonane przez niedostatki artykulacyjne. A to postać nieco rozweselająca nadętą atmosferę spektaklu, choć też u Peryta, poprzez dokonane skróty, nie do końca czytelna.
Generalnie to inscenizacja raczej bliższa wersji koncertowej, niż czysto teatralnej. Bardziej bryk ze „Strasznego dworu” – zważywszy na ilość skrótów trudno mówić o pełnym wymiarze dzieła w tym wydaniu. Dominuje podkreślanie powagą i patosem patriotyczno-bogoojczyźniano-religijnego charakteru utworu, także czerń kostiumów stwarza nastrój bliższy żałobnej celebracji. Orkiestra pod batutą Davida Runtza brzmiała tego dnia bardzo przyzwoicie, choć soliści nie ustrzegli się kilku rytmicznych potknięć. Może to sprawa temp, które momentami były nieco „przegonione”. Z drugiej jednak strony nie jest łatwo w przestrzeni Teatru Stanisławowskiego dać muzyce Moniuszki oddech i powietrze.
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.