„Niepodlegli” w reżyserii Piotra Ratajczaka w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie – pisze Anna Czajkowska.
Według słów reżysera Piotra Ratajczaka spektakl „Niepodlegli”, realizowany z lekkim opóźnieniem, ale z myślą o stuleciu odzyskania niepodległości, ma w sobie myśl prowokacyjną i przewrotną. Trochę na przekór mitologizowanym wizerunkom dwudziestolecia międzywojennego twórcy spektaklu malują zupełnie inny obraz naszego kraju – starają się „odbrązowić” II Rzeczpospolitą (czasem trochę na siłę), pokazać ciemne oblicze gospodarczej i społecznej prosperity Polaków. Oczami „dziwnych i fascynujących” buntowników z tamtego okresu, ludzi związanych z polityką, kulturą i sportem, przyglądamy się historii sprzed kilkudziesięciu lat, która wciąż ma ogromny wpływ na naszą współczesność.
„Niepodlegli” to dyplomowe przedstawienie studentów IV roku warszawskiej Akademii Teatralnej, kierunku Aktorstwo. W dwunastu mini monodramach dwanaście osób wciela się w kobiety i mężczyzn międzywojnia. Sama treść nie jest porywająca, dość tendencyjna, za to młodzi aktorzy grają rewelacyjnie, prowadzeni wprawną ręką reżysera „Zależało mi na tym, aby ten spektakl pokazywał aktorów. Wybieraliśmy 12 postaci po to, by oddać aktorom głos i aby każdy opowiedział swoją historię. Jedna osoba miała opowiadać, a pozostali mieli być udziałowcami tej historii” – podkreślił Piotr Ratajczak. Ze sceny przemawiają mniej i bardziej znane osobowości, także te, które dawno zniknęły w mrokach historii dwudziestolecia. Jednak nie trudno zauważyć, że o większości postaci pisano bądź mówiono ostatnio w mediach. Prawdopodobnie w ten sposób autor scenariusza Piotr Rowicki i dramaturżka Joanna Kowalska wybrali bohaterów poszczególnych historyjek – chyba słusznie, dzięki temu osoby mało zaprzyjaźnione z dwudziestoleciem wiedzą o kim mowa. Nie zawsze są to solidnie zgłębione życiorysy, zwłaszcza jeśli chodzi o motywy postępowania bohaterów, ich wpływ na bieżące wydarzenia, ale nie to się liczy. W małej sali, bez wyszukanej scenografii, pięć dziewcząt i siedmiu chłopców, ubranych w jednolite, czarno-białe stroje, trzyma widzów w napięciu przez ponad dwie godziny. Ruch sceniczny, elementy humoru, groteski, monologi i śpiewane piosenki przykuwają uwagę, nie pozwalając nawet na krótki moment znużenia. Dramaturgia całości, zespołowa gra jest bez zarzutu. Jak u profesjonalistów!
Spektakl zaczyna się bardzo musicalowo – przebojem z filmu Janusza Rzeszewskiego „Lata dwudzieste… lata trzydzieste…”, z tekstem Ryszarda Marka Grońskiego. Wpadająca w ucho muzyka Włodzimierza Korcza dobrze nastraja, ale dość szybko orientuję się, że więcej w tym wykonaniu satyry i ironii niż beztroskiej zabawy. Elita bawi się w warszawskiej Adrii, kultowym lokalu z lat 30., a ten i ów bon vivant epoki upija się do nieprzytomności. Za oknami rzeczywistość nie wygląda już tak różowo. I tu na scenę wkraczają kolejni „niepodlegli” – czasem enfant terrible epoki, buntownik czy buntowniczka świata polityki, łamiąca zasady moralne feministka i inni. Taką była Maria Morska – aktorka, muza poetyckiej grupy Skamandrytów występująca w kabarecie pod Pikadorem, która w świecie artystycznym międzywojnia była legendą, a obecnie niewielu o niej pamięta. Jowita Kropiewnicka doskonale oddaje barwną osobowość Niuty, jej bezkompromisowość, pretensjonalność i zaangażowanie w problemy społeczne. Była blisko związana z Ireną Krzywicką (w spektaklu gra ją w jednej z kolejnych scen Dorota Bzdyla), miała podobne feministyczne poglądy dotyczące sytuacji kobiet (głównie w III Rzeszy) i pisała popularne felietony pod pseudonimem „Marjusz Dawn”. Kobiety w spektaklu „Niepodlegli” są silne, niezwykłe, postępowe i żyją nie marnując ani chwili. Czasem pogardzane i wyśmiewane przez mężczyzn, walczą do końca o swoje szeroko pojęte prawa. Często przemawiają językiem bardzo współczesnym, co trochę razi, ale też nadaje przedstawieniu zdecydowany rys. Doskonale obrazuje to scena „parlamentarna”. W odrodzonej Polsce, 26 stycznia 1919 roku, odbyły się wybory. W sejmie, po raz pierwszy w historii naszego kraju, znalazło się osiem kobiet. Żądały przyznania Polkom tych samych praw politycznych, jakie mieli mężczyźni. Młode aktorki znakomicie wcielają się w postacie posłanek pionierek, dziś już zapomnianych, a przewodzi im Zofia Sokolnicka czyli pełna werwy Dorota Bzdyla. Wśród kobiet, które swe spełnienie znajdowały poza światem polityki, w dziedzinie kultury, jest między innymi wielka gwiazda przedwojennej kinematografii – Ina Benita. Rola urodziwej, utalentowanej aktorki przypadła Barbarze Liberek, która porywająco, z energią kreuje postać skandalizującej bohaterki, pokazując również tragiczny koniec jej kariery i wielkiej miłości. Równie intrygująco wybrzmiewa na scenie mini biografia kolejnej Polki – aktorki: kobiety wielu talentów, Jadwigi Mrozowskiej –Toeplitz. W 1929 roku Jadwiga Mrozowska kierowała wyprawą do Pamiru, a nowo odkrytą przełęcz nazwano jej imieniem i nazwiskiem. W spektaklu gra ją Malwina Laska, z wdziękiem i swobodą opowiadając dzieje tej wielkiej podróżniczki, kobiety astronoma i autorki popularnych książek. Z kolei postać „księżniczki polskiego malarstwa”, graficzki i ilustratorki Zofii Stryjeńskiej przybliża widzom Kaja Kozłowska, bez zawahania oddając butną i nieokiełznaną osobowość malarki. Jasnym promykiem, optymistyczną perełką w tym spektaklu jest z całą pewnością mini etiuda sceniczna oparta na historii polskiej oszczepniczki i koszykarki Marii Kwaśniewskiej. Wykonana podczas olimpiady wspólna fotografia z Adolfem Hitlerem, której tak się wstydziła Maria, w czasie wojny pozwoliła tej bohaterskiej kobiecie ocalić wiele ludzkich istnień. Katarzyna Obidzińska bardzo naturalnie, z delikatnością i wyczuciem wciela się w postać naszej sportsmenki. I trudno się oprzeć wzruszeniu, słuchając skromnych słów „małej wielkiej” Polki. Wśród kobiet znalazło się też miejsce dla Rity Gorgonowej (bardzo dobra Arina Piskovskaya), mimo iż jej historia trochę nie pasuje do „niepodległych” kobiet – po prostu sensacja, kryminalna zagadka sprzed lat (tu trochę „upolityczniona”).
Obraz społeczeństwa, jaki malują przed widzem twórcy spektaklu nie napawa optymizmem – Polacy to antysemici, podzieleni i nietolerancyjni (choć wcześniej tak zgodnie, razem walczyli o wolność), niechętni obcym. Daleko im do demokracji, uznania roli kobiet. Jest w tym trochę gorzkiej prawdy, jednak przydałoby się więcej obiektywizmu w opisie i doborze faktów (na przykład pogrom we Lwowie w listopadzie 1918, wszechwładna rola ONR’u). W tle przewijają się nieco groteskowe, karykaturalne, ale ważne dla historii postacie (spokojnie mogłyby wystąpić w szopce noworocznej) – Adolfa Hitlera (Piotr Kramer) i Józefa Piłsudskiego (Konrad Żygadło), przedstawione z pomysłem i humorem. Między mini monodramami pojawiają się świetnie zagrane, niewielkie zbiorowe epizody (jednak z ich historyczną prawdziwością można dyskutować) i brzmią brawurowo zaśpiewane przeboje. Młodzi artyści płynnie, bez chwili zawahania przechodzą od jednej roli do drugiej. Pomysłowa konstrukcja, w której doskonale się odnajdują oraz wrażliwość i umiejętność współpracy pomaga im w tym zadaniu. Z dystansem, czasem humorem, innym razem z zamierzoną mocą i ostrością (niemal brutalnie) kreślą obraz zbiorowości – często nieufnej, o wąskich horyzontach, zamkniętej w nacjonalizmie, na tle której wyróżniają się odważne, przełamujące bariery jednostki. Są też epizody zdecydowanie zabawne, warte zauważenia, choć pozornie banalne, dodatkowo z posmakiem lekkiej ironii czy wręcz uszczypliwości – na przykład konkurs na najlepszy polski salut.
Jedną z bardziej przejmujących scen, według mnie, jest spotkanie i rozmowa Gabriela Narutowicza (Damian Mirga), pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z własnym zabójcą Eligiuszem Józefem Niewiadomskim (Jędrzej Hycnar) – rzecz jasna wymyślona na potrzeby spektaklu. Mirga i Hycnar stworzyli naprawdę intrygujące, nietuzinkowe kreacje, a ich żywy dyskurs skłania do refleksji. Równie ciekawie prezentuje się Piotr Kramer jako malarz Stanisław Szukalski, którego postać w spektaklu „Niepodlegli” nabrała więcej niebanalnego smaku i koloru, niż miała w rzeczywistości. Konrad Żygadło w roli Bolesława Piaseckiego, bezwzględnego, brutalnego polityka nacjonalisty, potrafi nawet rozśmieszyć, choć nie zmienia charakteru postaci – zdecydowanie negatywnej. Bartosz Włodarczyk jako jasnowidz inżynier Stefan Ossowiecki jest bardzo „ludzki” i gra z wielką swobodą, emocjonalnie, pokazując ból, radość i cierpienie. Tajemniczy seans spirytystyczny prowadzony przez Ossowieckiego, którego odwiedzał sam Piłsudski, skłania do zadumy – kimże był ten zadziwiający, nieprzeciętny osobnik – wizjonerem czy oszustem? Jest jeszcze kilka innych postaci w tej bogatej przeplatance wydarzeń, nieustannych nawiązań do współczesnej Polski.
Młodzi aktorzy z zapałem śpiewają i tańczą, a kiedy wygłaszają monologi, wypowiadane słowo jest pełne, żywe i wyraziste. Ich prawie bezbłędna, brawurowa gra wynagradza wszelkie wymienione wcześniej niedostatki scenariusza. Młodzi, zdolni aktorzy wprawnie kreślą sylwetki bohaterów, a właściwie ich zarysy (w ciągu 120 minut więcej nie można), integrując przewodnie myśli, oddając klimat epoki, bogactwo nastrojów, emocji. Dzięki ich pracy, twórczej ekspresji i wprawnej reżyserii spektakl zyskuje spójność i rytm. Życzę młodziutkim artystom, aby ta sama wytrwałość i zapał towarzyszyły im w przyszłych scenicznych sukcesach!
Fot. Bartek Warzecha
Anna Czajkowska – pedagog, logopeda dyplomowany oraz trener terapii mowy. Absolwentka Pomagisterskiego Studium Logopedycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z wydawnictwami edukacyjnymi (Nowa Era, Edgard) oraz portalem babyboom.pl, dziecisawazne.pl i e-literaci. Instruktor metody PILATES. Recenzje teatralne pisze od 2011 roku.