„Żeby poruszała skały” – mówi o operze „Romeo i Julia” Victoria Vatutina*, odtwórczyni tytułowej roli w spektaklu, którego premiera wkrótce, bo już 14 lutego w Operze na Zamku w Szczecinie. O tym, jak poddać się muzyce, o budowaniu roli i sile miłości opowiada w rozmowie z Magdaleną Jagiełło-Kmieciak.
Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Na czym polega fenomen „Romea i Julii”?
Victoria Vatutina: Myślę, że na połączeniu miłości i śmierci. To bardzo drastyczna kombinacja. Tu śmierć obecna jest od początku i od początku wiemy, czym ta historia się skończy. Grobem. Mamy też symboliczne połączenie grobu i łoża małżeńskiego. To wręcz nie do zniesienia, przecież to były dzieci.
A ten los zafundował im świat dorosłych…
Tak, i dlatego to taki koszmar.
Ta opera to ocean emocji. Jaka jest Twoja Julia, rola, w którą się wcielasz?
Oczywiście jesteśmy w czasie prób, więc wciąż ją badam. Z tego, co sugeruje reżyser Michał Znaniecki, ma to być dziewczynka o wielkiej wyobraźni, wielkiej fantazji. Chcę to pokazać w pierwszym akcie, że jest inna niż pozostałe postaci na scenie. I już w pierwszym akcie, gdy pada imię „Romeo”, gdzieś pojawia się śmierć. Julia to czuje. W drugim akcie staram się poddać temu, co się dzieje wokół, śledzę oczy partnera, staram się emocjonalnie nie kontrolować. Trzeci akt jest dla mnie fantastyczny, biorę ślub, a ja uwielbiam brać śluby na scenie (śmiech). W czwartym akcie, podczas „sceny łóżkowej”, staram się o bliskość raczej niż o erotyczne doświadczenie, bo erotyzm jest dosyć sugestywnie oddany w scenografii. Ale jest i bardzo trudna scena, podczas której Julia ma w ręce tę rzekomą truciznę, która ma sprawić, że będzie wyglądała na martwą. Julia boi się. Dokonanie wyboru ją przerasta. To bardzo trudne dla niej, a więc i dla mnie, bo nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że można stanąć przed takim właśnie wyborem. Chciałabym tu akurat wycofać się, zablokować emocjonalnie. Tak jak w poprzednich aktach „płynę” z emocjami, tak tu staram się zrobić dokładnie odwrotnie. A w ostatnim akcie otwieram oczy i… jestem w grobie. Straszne.
A czy Romeo i Julia mieli inne wyjście aniżeli samobójstwo?
Ja wciąż się zastanawiam, dlaczego oni nie uciekli. Nie rozumiem, dlaczego ona została dzień dłużej. Ale może dlatego im się nie udało, że są dziećmi, nie są tak sprytni. Poza tym cała akcja bardzo szybko się toczy, trwa zaledwie cztery dni. Dużo emocji, mało czasu na przemyślenie. I dlatego oboje w tę śmierć runęli.
To wobec tego miłość wygrywa czy wręcz przeciwnie?
Trzymam się wersji, w której wygrywa. Usiłuję wierzyć, że miłość jest silniejsza od śmierci, a człowiek jest dobry.
Ale Romeo i Julia nie żyją…
Jak to nie żyją? Żyją. W każdym przedstawieniu, książce, filmie, w obecnej rozmowie…
Rozmawiamy o emocjach. Nie można na chłodno przygotować się do roli?
Moja praca nad rolą zawsze zaczyna się od biurka. Od lektury. Badania teoretycznego. Dalej następuje badanie praktyczne. Najdłuższy i najważniejszy etap to badanie emocjonalnej struktury roli głosem przy fortepianie w „ćwiczeniówce”. I wreszcie na scenie robię „wywiad” własnym ciałem, badam postać całym aparatem psychofizycznym, czyli głosem, ciałem, nerwami, intelektem, wyobraźnią, intuicją itd.
We wszystkim jesteście zgodni z reżyserem?
Michał Znaniecki niczego nie forsuje na siłę, nie wpasowuje nas we własne konstrukcje, daje nam możliwość oswoić się w jego koncepcji i samodzielnie „utorować” swoje role. Oczywiście jest dyscyplina, ale on umie przekazać nam swoje intencje, często prawie niezauważalnie. I ta mozaika, jego koncepcja wraz z naszymi rolami – mam nadzieję – się scala.
Mówi się, że rola Julii jest bardzo trudna, wymagająca. Na czym polega ta trudność?
Groby, groby… Żaden człowiek by tego nie wytrzymał. A jeśli chodzi o sam śpiew, to partia Julii wymaga wielkich pokładów energii, bo jest bardzo długa. Bardzo dużo śpiewania.
A jak pracuje się z mężem (Pavlo Tolstoyem) na scenie, z własnym Romeo?
Świetnie! Dlatego, że mój mąż jest dobrym artystą.
A w domu, prywatnie, rozmawiacie o swoich rolach?
Oczywiście. Rozmawiamy o konkretach. Że tamtą scenę trzeba będzie tak rozwiązać, tamtą inaczej… Ale gdy jestem na widowni, to nie mogę patrzeć na jego śmierć (śmiech).
Z jakimi przemyśleniami możemy wyjść z tego spektaklu?
Chciałabym uczynić widza słuchaczem. Pomóc mu słuchać, czuć, oddać się muzyce. Nie chodzi mi o to, że nie powinien być mniej wrażliwy na stronę wizualną, ale przede wszystkim powinien uaktywnić coś więcej niż oczy. Bo opera potrzebuje większego wysiłku ze strony publiczności. To sztuka elitarna. Chciałabym, żeby ta opera uczłowieczała. Żeby, jak w micie o Orfeuszu, poruszała skały.
Uda się?
Oczywiście! (śmiech)
Dziękuję za rozmowę.
Fot. M. Hofman@Opera na Zamku