LILY Jacka Popplewella w reż. Krystyny Jandy w Och-Teatrze w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski
Mam duży problem z premierowym pokazem „Lily” w warszawskim Och-Teatrze, bo to nie był chyba najlepszy przebieg tego spektaklu, w czym pomogła również sama publiczność, która z nadmiaru życzliwości śmiała się głośno i klaskała zanim jeszcze kwestia tytułowej bohaterki wybrzmiała do końca, przez co nie zawsze mogły odpowiednio zaistnieć wszystkie zawarte w tekście pointy czy żartobliwe komentarze zaskakujących sytuacji. A poza tym sam dramat Jacka Popplevella, uchodzący za komedię kryminalną, nie należy do utworów szczególnie literacko wyrafinowanych. Zresztą twórczość angielskiego pisarza nie jest w Polsce zbyt dobrze znana, znacznie lepiej z jego tekstami obeznani są bez wątpienia Brytyjczycy, choć sam gatunek bliski farsie ma długowieczną tradycję i już nawet w średniowieczu pojawiał się w repertuarze obok treści religijnych jako sardoniczny kontrast dla ontologicznych deliberacji. Wreszcie kilka wieków później jego rozkwit powoduje powstanie teatrów bulwarowych, dla których ten rodzaj dramaturgii staje się dominujący. Tak też się dzieje w Och-Teatrze, dla którego Krystyna Janda poszukuje lżejszego i bardziej rozrywkowego repertuaru, mogącego pracować na bardziej ambitne spektakle realizowane w Teatrze Polonia.
Niestety, Jack Popplewell nie jest autorem, który może się mierzyć choćby z Cooneyem, Fraynem czy Ayckbournem, brakuje mu tego, co u wcześniej wymienionych nazywamy kunsztownością w konstytuowaniu sytuacji pełnych napięć i wydarzeń zapętlających akcję w pojawianiu się wciąż nowych okoliczności i wątków. Do tego dochodzi jeszcze lekkość, która jest nieodzowna, by wszystkie klocki misternie tkanej intrygi tworzyły żywą strukturę, a nie tylko powielały zgrane już na różne sposoby komediowe schematy.
Krystyna Janda do stworzenia postaci wścibskiej sprzątaczki używa podobnych środków, jak w „Pomocy domowej”. Być może bliskość tych dwóch ról powoduje, że jej najnowsza kreacja nie robi już takiego wrażenia. Poza tym podczas premierowej prezentacji nie udało się ukryć aktorce kłopotów z tekstem, które też nie najlepiej wpływały na tempo przedstawienia, choć wszyscy wiemy, że Janda potrafi i z tego uczynić walor. Teraz też zresztą próbowała, ale „czkawki” w postaci irytującego „e…e…e..” się nie wystrzegła. Dlatego „Lily” w jej reżyserii jest jak na razie spektaklem bardzo nierównym, miewa momenty znakomite, naprawdę zabawne i autentycznie porywające do śmiechu, ale też i sporo w nim sytuacji jakby jeszcze nie do końca wygranych czy osadzonych, tak samo jak grania na dość niewymyślnych mechanizmach śmieszności. Większość aktorów wykonuje swoje zadania poprawnie, nie wychodzi poza oczywistość i niczym szczególnym nie zaskakuje. Najciekawszą i najbardziej intrygującą postać, ale nie tylko dlatego, że jego obecność potęguje do granic absurdu całą pajęczynę wynikłych w trakcie śledztwa powiązań, tworzy Mateusz Damięcki. Świetny też jest w roli właściciela Marshall Development Krzysztof Stelmaszyk. Boryka się nieco z rolą przeziębionego i trawionego gorączką inspektora Baxtera Piotr Machalica, który postanowił całą postać oprzeć na eksploatowanym przez cały spektakl „tricku”, czyli na nadwątlonym chorobą głosie, co męczy zdaje się nie tylko jego samego.
A zatem mamy do czynienia w Och-Teatrze ze średniej jakości komedyjką o kryminalnej intrydze tak zagmatwanej, że orientowanie się w jej meandrach staje się dość kłopotliwe. Może dlatego, że sporo tekstu uciekało pod natłokiem spontanicznych reakcji widowni będących niepohamowaną galopadą śmiechu, ale w końcu wiem kto zamordował i jak ważnym argumentem w prowadzeniu śledztwa może okazać się guzik w kształcie muszelki. Więc po co marudzić. Najważniejsze, że sam jakoś to wszystko przeżyłem, choć tak naprawdę nie wiem, komu mam za to podziękować.
Fot. Robert Jaworski