Tadeusz Konwicki: Kalendarz i klepsydra. Znak, Kraków 2020 – pisze Izabela Mikrut.
Bez sensu recenzować coś, co nowością wydawniczą nie jest – a należy do klasyki literatury i do dzieł, które znać trzeba. Można za to ucieszyć się z powrotu na rynek lektury ważnej i ciekawej mimo upływu czasu. „Kalendarz i klepsydra” połączone tym razem z reportażami Tadeusza Konwickiego „Ameryka, Ameryka” to okazja do przypomnienia sobie literatury wysokich lotów (chociaż – „użytkowej”), zagłębiania się w refleksje pisarza i cieszenia się kąśliwym stylem, w którym czasami dominuje autoironia, a czasami – satyra na społeczeństwo i konwencję.
Tadeusz Konwicki swój dziennik – podobnie jak relacje z podróży – zamienia w zestaw luźnych uwag, skojarzeń, które da się rozpracować w obrębie jednego akapitu. Funduje czytelnikom przemyślenia wysokiej jakości, nawet jeśli akurat prześmiewcze. Uważnie obserwuje otoczenie i wyciąga wnioski, zanurza się we wspomnieniach i wyjaśnia fakty, które objaśnienia po latach wymagają. Funkcjonuje w środowisku literackim – potrafi karmić odbiorców daniami z anegdot o sławnych twórcach, przewijają się tu znane nazwiska niekoniecznie w glorii i chwale – bywa, że w towarzyskich gafach lub chwilach zapomnienia. Tadeusz Konwicki czasami zastanawia się nad kondycją literatury i pisarza, buduje autoportrety, zaprasza odbiorców do swojego domu, proponując im znajomość z kotem Iwanem – by za moment kwestionować sens snucia historii. Przeważnie nie da się przewidzieć, w jakim kierunku skręci autor wsłuchujący się w siebie – i czym zaskoczy czytelników. „Kalendarz i klepsydra” to zmienne nastroje, od radosnego przez refleksyjno-pogodny aż po melancholię. Zdarza się autorowi dzielić z odbiorcami szeregiem kompleksów zwłaszcza w dziedzinach autotematyzmu – tam, gdzie w grę wchodzi namysł nad językiem, władanie polszczyzną i wychwytywanie subtelności znaczeniowych. Konwicki potrafi być inteligentnie złośliwy, potrafi prowokować i rzucać wyzwania kolegom po fachu, chociaż cały czas udaje, że pozostaje na uboczu literatury jako takiej, unika zwracania uwagi na własne dokonania. Znacznie ciekawszy wydaje mu się dorobek artystyczny innych – a już ich zachowania na niwie prywatnej to okazja do niekończących się humorystycznych obserwacji. „Kalendarz i klepsydra”, tom określany przez Konwickiego łże-dziennikiem może do dzisiaj funkcjonować w niezmienionej formie – ze względu na precyzyjne skojarzenia, umiejętność prowadzenia skondensowanych wywodów na różne tematy i – z uwagi na pozorne oderwanie od codzienności. Konwicki nie odnosi się do wydarzeń, które dzisiejsi czytelnicy musieliby sobie precyzyjnie odtwarzać i wyszukiwać w podręcznikach do historii, jeśli już wykorzystuje do natchnienia codzienność – jest w stanie ją przedstawić tak, by nie trzeba było dodatkowych tłumaczeń. „Kalendarz i klepsydra” dzisiaj to spotkanie z wyjątkową prozą, samoświadomą, melodyjną i różnoznaczeniową. I, jak to bywa w podobnych przypadkach – lektura tego dziennika-niedziennika każdemu z odbiorców dostarczy zupełnie innych wrażeń i refleksji. Tadeusz Konwicki wie doskonale, jak zatrzymać przy sobie czytelników – a za sprawą ironii ta książka nie wypadnie zbyt szybko z kanonu lektur, ze zbioru tomów, które po prostu znać trzeba.