Marek Cieśliński pisze o spektaklu „Cosi fan tutte” W.A. Mozarta, reż. Jerzy Stuhr, w Operze Krakowskiej.
Wczorajsza premiera w Operze Krakowskiej ucieszyła powrotem lubianego dzieła Mozarta do repertuaru, wzbudziła zainteresowanie nazwiskami realizatorów i… wprawiła w zdumienie. Reżyser Jerzy Stuhr tym razem dał inscenizację niekonwencjonalną, sporo uwspółcześnił i pozmieniał, ale w rezultacie powstał sceniczny groch z kapustą.
Zamiast tradycyjnego XVIII-wiecznego Neapolu, w którym dwie panny wystawione zostają na próbę narzeczeńskiej wierności, akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przestrzeni, gdzie stylizacja i umowność mieszają się z nadmierną dosłownością. Siłą libretta jest jego uniwersalizm dotyczący partnerskiej niewierności, braku zaufania i wystawiania uczucia na pokuszenie. Historia jest prosta: na skutek rad przyjaciela Don Alfonsa (Robert Gierlach), dwaj kawalerowie Gugliemo (Adam Szerszeń) i Ferrando (Jarosław Bielecki) powątpiewają w wierność swoich wybranek. Układają więc intrygę: ukryci pod przebraniem, kuszą wzajemnie swoje partnerki, nakłaniając do wiarołomstwa, w czym bez skrupułów pomaga im służąca Despina (wyróżniająca swoją postać komizmem Paula Maciołek).
Komizmu, właściwego dla opery buffa, jest tu jednak jak na lekarstwo. Akcja rozpoczyna się w nadmorskim sztafażu wypełnionym tandetną scenografią stworzoną jakby z sezonowych artykułów z oferty hipermarketu i równie przypadkowymi kostiumami. Czegóż tu nie ma: jest pływak w akwalungu na głowie, są umowne deski surfingowe, a nawet batyskaf, którym w odgłosach kanalizacyjnych bulgotów wojacy (w ekwipażu marynarzy) wyruszają na wojenną służbę. Daje to momentami niezamierzony efekt komiczny, kiedy przejęta rozłąką Fiordiligi (magnetyzująca wokalnie Katarzyna Oleś-Blacha) śpiewa „Umieram z rozpaczy…” siedząc na składanym krzesełku turystycznym. Razem z Dorabellą (pełna wigoru i emocji Monika Korybalska) zamierzają dać odpór natrętnym adoratorom, którzy już wkrótce pojawiają się na… słoniu, przebrani za brodatych arabskich szejków. Kiedy zaś z zamiarem uwiedzenia partnerek zgodnie z librettem pozorują zażycie arszeniku, reżyser wyposaża ich w strzykawki czyniąc aluzję do antycovidowych szczepionek, co wzmacnia jeszcze elektronicznym termometrem i medycznym kombinezonem Despiny. Ani to pomysłowe, ani wyszukane.
W trzygodzinnym spektaklu brakuje humoru i konsekwencji. Pomysł na uaktualnienie libretta nie wypala, bo nie zostaje osadzony w żadnej konkretnej epoce, a w rezultacie ponadczasowe wezwanie Lorenza Da Ponte do wzajemnej wyrozumiałości i tolerancji – wszak tak czynią wszystkie… więc warto sobie przebaczać – nie rezonuje. Świetnie natomiast brzmią wszyscy wokaliści oraz orkiestra pod batutą Tomasza Tokarczyka.
fot. M. Korneluk