„Fedra” Jeana Racine’a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie – pisze Wiesław Kowalski.
„Fedra” Jeana Racine’a w przekładzie Antoniego Libery wybrzmiewa na scenie Teatru Wybrzeże szalenie współcześnie i prawdziwie. To nie tylko zasługa Katarzyny Figury, znakomicie poprowadzonej w wyjątkowym osiąganiu stanów skupienia przez Grzegorza Wiśniewskiego, ale też całego klarownego intelektualnie zamysłu inscenizacyjno-reżyserskiego, który wreszcie bez koturnowości czy zabiegów dekonstrukcyjnych dociera do sedna poetyki, ducha, tonacji i wszystkich rygorów, jakie nakłada na teatralnych artystów klasycystyczna tragedia.
Jacek Sieradzki w „Subiektywnym spisie aktorów teatralnych” Fedrę Katarzyny Figury zaliczył – ku mojemu zdziwieniu – nie do kategorii „mistrzostwo”, „na fali” czy „zwycięstwo”, ale „pytania”. Dość bacznie przyglądam się kolejnym rolom tej aktorki w gdańskim teatrze i sam wielokrotnie zwracałem uwagę na jakość jej głosu, który bywał czasami – przyznaję – trudny do zniesienia. W sierpniowym spektaklu na Scenie Kameralnej w Sopocie zdarzył się jednak cud. Figura zaimponowała nie tylko umiejętnością absolutnej koncentracji, wiodącej ją gdzieś w obszary rzadko dziś oglądanego w teatrze uniesienia czy nawet transu, ale przede wszystkim barwą głosu, który wreszcie osadzony został w średnicy i był pozbawiony tego, co we wcześniejszych rolach mogło drażnić jako niepotrzebny akustyczny ornament, w dodatku brudny artykulacyjnie i niekiedy w dźwięku agresywny czy egzaltowany – jak pisze redaktor naczelny „Dialogu”. Efekt pozbycia się przez aktorkę jakiejkolwiek manieryczności i nadmiaru ekspresji udało się – w moim przekonaniu – osiągnąć dzięki temu, że Grzegorz Wiśniewski w swojej inscenizacji skupił się przede wszystkim na dialogu, na słowie, na poetyckiej frazie, które – będąc głównymi instrumentami ekspresji – muszą w całym swym bogactwie i psychologicznej prawdzie zaistnieć w ascetycznej, surowej, wręcz przezroczystej przestrzeni zakomponowanej przez Mirka Kaczmarka. Przestrzeni mogącej kojarzyć się zarówno z pobojowiskiem czy inną wojenną wichurą, jak i z kataklizmem, który jakby wisi w powietrzu i w każdej chwili może się wydarzyć. Jest w tym coś archetypicznego i mitycznego zarazem. Choć Kaczmarek stara się w zabiegach plastycznych oddziaływać na widza bardzo delikatnymi środkami. W domkniętej trzema stalowymi, pokrytymi rdzą ścianami scenografii, z wiszącymi w wyciętym półokręgu nożami, wciąż ostrzonymi, dochodzi zatem nie do zwykłego wypowiadania słów, ale do ich stwarzania, do rodzenia się ich tu i teraz – słowo staje się w tym przedstawieniu zatem narzędziem i nośnikiem emocji i wszyscy aktorzy doskonale ten zamysł realizują. Wypowiadana niespiesznie, naturalnie i bez krzyku Racine’owska fraza, spokojna i wyważona, pozwala na rozkoszowanie się znakomitym tłumaczeniem Libery, które zdaje się jak ulał leżeć w aparacie mowy aktorów.
Figura jako Fedra skupiła się na pokazaniu kobiety targanej wielkimi namiętnościami i na ich poskramianiu, w uczuciach cierpiącej, słabej i próbującej dokonać jakby samorozponania. Dlatego słuchając jej monologów czy rozmów choćby z Enonem (Krzysztof Matuszewski jako mężczyzna w damskim kostiumie bardzo dobrze rozgrywa partię opiekunki i zausznicy królowej Aten, i nie jest to widzimisię reżysera, bo motywy takiej zamiany płci naprawdę nietrudno odczytać) ), tak łatwo przychodzi nam wierzyć w to, co jej bohaterka przeżywa, a rzeczywistość Fedry, staje się jakby i naszym światem, który głęboko odczuwamy. I o nim i o poczuciu sprawiedliwości protagonistki mówi się najwięcej po wyjściu z teatru, kiedy zastanawiamy jak silna była jej świadomość bycia skrzywdzoną i poszkodowaną, kiedy myślimy o jej długim i intensywnym milczeniu zanim wypowie pierwsze słowo i odkryje twarz spod ciemnych okularów, kiedy próbujemy zrozumieć jej z jednej strony bezbronność, z drugiej okrucieństwo, które przyczynia się do najstraszliwszego występku, kiedy wreszcie jesteśmy świadkami jej finałowego wyznania i ostatecznej kapitulacji. Figura umiejętnie przechodzi ze skrajności w skrajność, z jednej sprzeczności w drugą, tak jakby w swojej obsesyjnej walce ze sobą pokazać chciała jak najmniej i nie pragnęła opuścić piekielnej krainy ciemności, w której się pogrąża. Aktorka ma w Sopocie bardzo dobrych partnerów, bo i Katarzyna Dałek (Arycja), Marek Tynda (Tezeusz), Michał Jaros (Teramenes) czy Agata Woźnicka (Ismena) doskonale rozgrywają wszystkie konflikty zawoalowanych, ale rozgorączkowanych namiętności i pełnych sprzeczności napięć.
Fot. Dominik Werner