Jessie Burton: Marzycielki. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Królewien jest dwanaście. Dwanaście mądrych, wrażliwych i samodzielnie myślących kobiet, z których każda ma inny talent i inne zainteresowania. Idą w ślady matki – królowa też realizowała nietypową pasję. Wprawdzie ta pasja ją zabiła – kobieta zginęła w wypadku samochodowym – ale przynajmniej mogła do końca w pełni cieszyć się życiem i wolnością. Z tej śmierci rodzą się jednak problemy dwunastu dziewcząt.
Oto król, przeżywający żałobę i wyraźny kryzys psychiczny, zakazuje im rozrywek. Odbiera ulubione przedmioty i zajęcia, uniemożliwia radość, a wszystko rzekomo dla ich dobra: chce chronić córki. Te, oczywiście, zaczynają się buntować, radykalizm króla je unieszczęśliwia i wręcz odbiera ochotę do życia. Tymczasem król szykuje jeszcze większe zabezpieczenie przed ewentualnymi tragediami – więzienie, dla niepoznaki nazywane sypialnią. Dwanaście dziewczyn, które nie zgadzają się na bezduszne traktowanie, nie umie poradzić sobie z despotycznym, nawet jeśli we własnym mniemaniu działającym w dobrej wierze, ojcem. Ale nie to jest problemem w tomiku. Jessie Burton skupia się zamiast tego na złych skutkach patriarchatu. Podkreśla baśniowe niesprawiedliwości tam, gdzie się ich już przez konwencję nie dostrzegało – tu godny potępienia jest upór króla, a i jego pomysł, by wydać dowolną córkę za tego, kto wyjaśni mu pewną zagadkę. To konflikt na linii mężczyzny z władzą kobiety, według autorki przesądzony z góry na korzyść tego pierwszego.
Żeby odbiorcy nie mieli wątpliwości co do feministycznego przesłania – fabuła wypada jednoznacznie, jest do bólu przewidywalna, a do tego autorka dodatkowo podkreśla sporne kwestie przy każdej możliwej okazji, jakby bała się, że ktoś może je przeoczyć. Opowieść podporządkowana jest przesłaniu (a powinno raczej przesłanie wynikać z historii, a autorka – dać czytelnikom szansę na wykazanie się przenikliwością) i to odbiera przyjemność z czytania. A przecież „Marzycielki” nadają się idealnie na wieczorną wyciszającą lekturę. Mają olbrzymi potencjał artystyczny, autorka bardziej dba o malowniczą narrację, karmi poszczególne zmysły synestezyjnymi opisami. Zwraca uwagę na drobiazgi, rozkoszuje się słowami i pozwala na to samo odbiorcom. Jest tu kolorowo, muzycznie, jest tu wrażliwość na dotyk (sam motyw zdartych podeszew ładnie wybrzmiewa od strony literackiej).
Jessie Burton przekonuje do siebie prozą staranną, wyczuciem artyzmu, podbijaniem emocji (i zrozumieniem ich u bohaterek, bo już wcale nie u króla), realizowaniem – trochę prześmiewczo – konwencji baśni. I wszystkie atuty przykrywa jednokierunkowością wysiłków, dążeniem do pokazania odbiorczyniom, że mają być silne i pomysłowe, że nie mogą się podporządkowywać woli mężczyzn (nawet jeśli ci mężczyźni są królami). Konwencja baśni w „Marzycielkach” układa się sensownie i nadaje koloru narracji, to faktycznie książka, która dostarcza lekturowej przyjemności na bazie śledzenia tekstu (a także „wymarzonych” ilustracji). W każdym punkcie opowieści dają się dostrzec nawiązania do baśniowych konwencji i do rozwiązań znanych z ludowych historii – ale w połączeniu z topornym wykładaniem zasad postępowania dla kobiet – robi się to trochę niestrawne w samej warstwie lekcji wyniesionej z czytania. „Marzycielki” to klasyka wykorzystana w „lepszym” celu – autorka realizuje wytyczne gatunkowe bez zarzutu, ale zabrakło jej możliwości ukształtowania wniosków tak, żeby nie zepsuć czytelniczkom zabawy.