Recenzje

Człowiek myśli: „W to mi graj!”

O spektaklu „Planeta małp”, reż. Marcin Liber, Teatr Polski w Podziemiu, pisze Kamil Bujny.

Marcin Liber wystawił w Teatrze Polskim w Podziemiu „Planetę małp”. Jest to spektakl przedstawiający alternatywną wizję życia na ziemi: taką, gdzie to nie człowiek, a małpy sprawują władzę. Choć akcja przedstawienia rozgrywa się w odległej przyszłości – w tak odległej, że już nawet nie wiadomo, jak wyglądała nasza cywilizacja – to prezentacja opowiada nie tyle o futurystycznej wizji świata, ile o nas samych: naszym podejściu do natury, kultury i zwierząt.

„Planetę małp” ogląda się w dużym zaciekawieniu. To jeden z tych spektakli Podziemia, gdzie kluczowa okazuje się nie znajomość historii zespołu i obecnej sytuacji politycznej, tylko obecność tu i teraz, przed sceną. Zostajemy wysłani w daleką przyszłość, a obraz świata przedstawionego od początku wywołuje dyskomfort – jako widzowie czujemy się niechciani (zwłaszcza na samym początku, gdy aktorzy, w małpich maskach, wskazują na nas palcami i pokrzykują) oraz nieswojo. Poznajemy bowiem taką rzeczywistość, która przeczy wszystkiemu temu, co znamy i co traktujemy jako pewnik. To nie człowiek, wraz z jego cywilizacją i kulturą, jest tu najważniejszy. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy, a w zasadzie – byliśmy, tylko etapem w rozwoju, stanem przejściowym w procesie ewolucji – tak dawnym i tak nic nieznaczącym, że już nikt nie pamięta o nas i o naszym dorobku. Nawet nie wiadomo, czy byliśmy w stanie się jakoś organizować i „czynić sobie ziemię poddaną”. W spektaklu Libera „Bóg stworzył szympansa na swój obraz”, a „boska iskra istnieje tylko w mózgu małpy”. Przypuszcza się tu również, że małpa może pochodzić od człowieka, ale to teza odważna i trudna do udowodnienia – bo czy to możliwe, by tak rozwinięty i mądry gatunek, którego reprezentantów oglądamy w przedstawieniu, mógł wyewoluować od prymitywnego i nędznego gatunku ludzkiego? Jest to co najmniej wątpliwe.

Spektakl Podziemia składa się z kilku pomniejszych historii, niepowiązanych ze sobą scen, autotelicznych dialogów i zaczerpniętych z kultury obrazów. „Planeta małp” jest w zasadzie jednym wielkim hipertekstem – nieskończoną przestrzenią, po której można poruszać się w zupełnie dowolny sposób. Przedstawienie, pozostając spójne, rozchodzi się właściwie cały czas w różne strony: wykorzystuje utrwalone w kulturze obrazy i wyobrażenia, nawiązuje do kanonicznych tekstów, swobodnie przywołuje popkulturowe konteksty, nie będąc przy tym obojętne na politykę i publiczny dyskurs. Mamy w związku z tym z jednej strony parafrazy (czy też, jak ktoś woli, trawestacje) Starego Testamentu, modyfikowanie znanych portretów (tak, by prezentowały nie ludzi, a małpy), nawiązywanie do kultowych obrazów (dość przywołać „Lekcję anatomii doktora Tulpa” Rembrandta) i utworów literackich (choćby „Małpy w kąpieli” Aleksandra Fredry), a z drugiej – odniesienia do współczesnych, popkulturowych motywów (tak jak pod koniec spektaklu, gdy Tomasz Lulek pojawia się jako wysokiej rangi dostojnik kościelny, a następnie, wraz z innymi postaciami, tańczy do elektronicznej, basowej muzyki – scena żywcem wyjęta z czołówki „Nowego Papieża”, serialu produkowanego przez HBO). Te wszystkie nawiązania i konteksty stanowią linki do naszej rzeczywistości, umożliwiające widzowi uwierzenie w przedstawianą fikcję. Dzięki temu jawi się ona zarówno jako przekonująca i koherentna, jak i zero-jedynkowo odpowiadająca naszej cywilizacji. Jest to z kolei o tyle ważne, o ile istotą „Planety małp” nie jest snucie nierealnych i fantastycznych wizji życia na ziemi, tylko pokazywanie, jak wygląda moralna kondycja ludzkości. Przeniesienie – poniekąd na zasadzie projekcji – naszych cech i sposobów myślenia na inną cywilizację uzmysławia, że to, co w spektaklu wydaje się groteskowe czy po prostu głupie, definiuje nas samych.

Oglądając przedstawienie Podziemia, stale powracało do mnie jedno słowo: „przebojowość”. Spektakl Libera jest doprawdy przebojowy, właściwie na każdym polu – nie tylko pod względem reżyserii czy gry aktorskiej, lecz także jeśli chodzi o podejście do widza. Relacja między publicznością a wykonawcami nie jest oczywista: z jednej strony oglądający jest tu niejako wrogiem (nie brak swoistych aktów agresji ze strony postaci wobec odbiorców), a z drugiej zostaje niejednokrotnie dowartościowany. Mam na myśli zarówno zaloty bohaterek do męskiej części widowni, zawartą na początku prezentacji umowę (polegającą na tym, że wykonawcy ściągną maski małp, a widzowie będą udawać, że wciąż je widzą), jak i przekonanie, że wszystkie ironie oraz żarty sytuacyjne zostaną dostrzeżone. Choć przedstawienie jest prowadzone jak najbardziej na poważnie, to twórcy sami nierzadko dystansują się od kreowanego przez siebie świata – tak jak wtedy, gdy bohaterowie nagle upadają, poślizgując się na skórce od banana. To zresztą kolejna realizacja dawnego zespołu Teatru Polskiego, gdzie eksponowanie umowności i sztuczności okazuje się istotnym elementem nawiązywania relacji z widzem. W tym wypadku wprawdzie nie trzeba znać poprzednich przedstawień Podziemia, by odnaleźć się w przestrzeni spektaklu, jednak ich znajomość pozwala dostrzec, że mamy tu do czynienia z tą samą, acz stale i świadomie modyfikowaną, teatralną jakością.

fot. Natalia Kabanow

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,