Recenzje

Czy cierpienie daje prawo do gniewu, czyli o zagmatwanych relacjach rodzinnych w „Cudzoziemce”

O spektaklu „Cudzoziemka” w reżyserii Katarzyny Minkowskiej z Teatru Polskiego w Poznaniu na 42. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych pisze Anna Czajkowska.

 „Matka moja, od kilku lat już nieżyjąca, powoli zaczęła się stawać mitem. (…) Chciałam utrwalić jakiś prawdziwy obraz tej, która zaczynała mi spiżowieć w legendę” – tak Maria Kuncewiczowa tłumaczyła swą próbę rozliczenia się z trudnymi wspomnieniami o matce. Mowa o bogatej w wątki autobiograficzne powieści „Cudzoziemka” (napisanej w 1935 roku), w której postać głównej bohaterki Róży Żabczyńskiej inspirowana jest postacią matki Marii Kuncewiczowej. Pisarka była silnie związana z Adeliną Różą z domu Dziubińską, a po jej śmierci w 1930 roku czuła się rozdarta, choć związek z matką był przecież toksyczny. Obdarzona słuchem absolutnym, utalentowana skrzypaczka i niespełniona śpiewaczka – jej nauczyciel nie zadbał o naukę właściwej techniki gry, marnując niewątpliwy talent muzyczny Adeliny, wyszła za mąż z rozsądku i poświęciła się rodzinie. Ciągle rozpamiętywany miłosny zawód, zmarnowana kariera uczyniły z niej kobietę wiecznie niezadowoloną, zadręczającą siebie i innych – i taką widzimy ją na kartach powieści. Kiedy w swej córce dostrzegła talent wokalny, sama zaczęła Marię kształcić marząc, że ona ostatecznie ziści jej własny sen o wielkiej karierze. W 1970 roku powstał spektakl Teatru Telewizji z niezapomnianą Haliną Mikołajską w roli Róży Żabczyńskiej, a w 1986 roku film w reżyserii Ryszarda Bera według scenariusza samej Kuncewiczowej. Katarzyna Minkowska i Tomasz Walesiak realizując spektakl „Cudzoziemka” w Teatrze Polskim w Poznaniu nie powielają dramaturgicznych pomysłów poprzedników, choć postać Róży nadal pozostaje na pierwszym planie. Pani reżyser i dramaturg rzucają światło na pozostałych członków rodziny oraz inne osoby w jakiś sposób związane z bohaterką, czyniąc ich równie ważnymi uczestnikami dramatu.

Spektakl nie odtwarza przedwojennego świata, akcję przeniesiono w czasy nam współczesne, ale twórcy pozostają wierni autorce, próbując zrozumieć zawikłane psychologicznie stosunki i traumy rodzinne. Na widowni pojawia się ona, królowa – nieżyjąca Róża, ściągająca wszystkie spojrzenia i światło – w tej roli Alona Szostak. Bohaterka z charakterystycznym, wschodnim akcentem prowadzi kontrolowany dialog z widzami (a może raczej monolog?). Swobodnie, raz z ironią, raz z goryczą, zawsze z pewnością w głosie opowiada o sobie, o trudnej młodości, gdy jako „kacapka” dla Polaków, dla Rosjan „poliaczka” zmagała się z niezrozumiałym stygmatyzowaniem i nietolerancją, a także trudną do określenia tożsamością –  dla wszystkich obca, po prostu wieczna cudzoziemka. Za chwilę odsłonięta zostaje zimna przestrzeń domu pogrzebowego, na scenie widać katafalk, za nim stół z „przegryzkami” (jak to na nowoczesnej stypie), powoli wchodzą członkowie rodziny, by pożegnać zmarłą Różę. Ona sama przywołuje niektórych z nich, komentuje wypowiedzi, wtrąca się nieustannie do rozmów – bardziej żywa i żywotna niż większość żyjących. Podziwiam znakomity pomysł reżyserki i dramaturga – pogrzeb głównej bohaterki pozwala im na odmienne, ciekawe spojrzenie na rodzinne stosunki oraz ocenę wpływu, jaki wywarła na całe życie domowników dominująca matka i żona. Pokazanie toksycznych relacji, wypełnionych wieloletnim milczeniem albo kłamstwem, unikając przy tym taniej psychologii nie jest łatwe. W przypadku spektaklu poznańskiego teatru udało się to bardzo dobrze. Pogrzeb jest tym dniem, gdy wszystkie nieporozumienia, wzajemne żale, oskarżenia, traumy z przeszłości kumulują się. I tu warto podkreślić, jak rewelacyjną kreację stworzyła Alona Szostak – aktorka z naturalną gładkością pokazuje apodyktyczną naturę, która pozwalała bohaterce zawładnąć każdym aspektem życia całej rodziny. Róża miała niesamowitą siłę dominowania, a jednocześnie przyciągania każdego w swym otoczeniu. „Nad wszystko lubiła cierpieć z przyczyny srogości i tajemnic losu. W cierpieniu znajdowała prawo do gniewu. (…) miłość, śmierć, fatalizmy niezawinione, nieodwracalne – lubiła czuć w sercu ich pazury. Mogła wtedy pomiatać rzeczywistością, wynosić się” – pisała Kuncewiczowa. Róża pielęgnując swój żal i ból krzywdzi siebie i całą swoją rodzinę. Swym zgorzknieniem, niestabilnością emocjonalną wywołuje strach wśród najbliższych, najbardziej znęcając się nad córką Martą. Mimo to czuje się wyobcowana, jakby od zawsze nieobecna w prawdziwym życiu – w spektaklu widać to szczególnie wyraźnie, gdy martwa dosłownie i w przenośni domaga się uwagi, a pozostaje niewidoczna  – wieczna cudzoziemka na tym świecie.

Jednak Róża to również ledwo uchwytna teatralność – przecież jej życie było nierozłącznie związane z umiłowaniem sceny. Idąc tym tropem, Minkowska pozwala aktorom na podkreślanie ich teatralności – czasem zasiadają na widowni, spajają się z nią i obserwują scenę. Zwracając się z zapytaniami bezpośrednio do widzów, zacierają na moment granicę między aktorami a publicznością. Przecież wszyscy gramy w naszym teatrze życia. Róża, która żyje sztuką, bardzo cierpi z powodu niespełnienia. Najsilniej zafrapowana tą tragedią jest właśnie Marta – Monika Roszko, niekochana córka obdarzona cudownym, słowiczym głosem. Moniko Roszko pokazuje jak nieoczywistym i zawikłanym stał się jej stosunek do matki. To była miłość trudna, niszcząca. Podziwiam aktorkę, umiejętność oddania bólu i złożonych uczuć samej autorki powieści (w postaci Marty Kuncewiczowa odwzorowała samą siebie). Cudownie poruszająca jest scena, gdy Marta wspomina swój występ, podczas którego poznała Pawła, przyszłego męża. Marionetkowe ruchy, głos uwięziony w gardle i milczenie pokazują cały wachlarz emocji, udręczenie, uwypuklają wewnętrzny konflikt młodej dziewczyny. Kolejna świetnie poprowadzona rola to Władzio Michała Sikorskiego. Dynamiczny, kapryśny, uroczy i irytujący ukochany syn wymagającej matki. Aktor czasem nadto szarżuje, wpada w nadmiernie komediowy ton, ale wychodzi z tego obronną ręką – przychodzi chwila powagi, odsłonięcia, szczerej rozmowy z siostrą (a jakże, pod stołem, jak rodzeństwo!). W postać ojca Marty i Władysława wciela się Andrzej Szubski. Adam, Adaś o długich nogach (jak mówi  Róża) jest mężem z konieczności. Nie chce źle mówić o zmarłej żonie, choć ich małżeństwo trudno określić jako udane. Andrzej Szubski próbuje pokazać – całkiem zmyślnie – usilne starania radzenia sobie z trudną przeszłością i naprawy stosunków z dziećmi. Być może za późno, ale jednak. Inez Kwiatkowska (Barbara Krasińska), nowa partnerka Adama, nie należy do rodziny i cały czas zmaga się z niechęcią Władysława oraz jego żony Jadwigi. Niepotrzebna, niewłaściwa, a jednak tak bardzo skoncentrowana na zdobywaniu ich sympatii – taką kreśli ją Barbara Krasińska, z delikatnością i wyczuciem. Jest jeszcze Jadwiga, żona Władzia i synowa Róży. Kornelia Trawkowska na początku zdaje się trochę nijaka, ale ona też ma swoje pięć minut w spektaklu – w chwili, gdy wszystkie oczy skierują się na jej postać pokaże, jak dobrze radzi sobie z drugoplanową rolą. Na scenie prawie cały czas obecny jest Paweł, wyrozumiały mąż Marty – pełen ciepła Mariusz Adamski, dobra dusza i podpora dla neurotycznej, zagubionej Marty. I oczywiście Michał, który niespodziewanie przybył na pogrzeb dawnej, szczenięcej miłości. Nieszczęśliwe, pierwsze, burzliwe i nigdy niezapomniane uczucie odcisnęło bolesne piętno na życiu Róży. Dawna miłość, choć częściowo upiększona, wymarzona, wciąż jest obecna w jej życiu, dręcząc ją samą i wszystkich jej bliskich. Michał Kaleta ze sporą swobodą, realizmem i bez popadania w przesadę pokazuje trzeźwo stąpającego po ziemi mężczyznę, który potrafi odciąć się od przeszłości, zachowując miłe wspomnienia.

Powieść Kuncewiczowej, niewątpliwie „szczytowe osiągnięcie polskiej prozy psychologicznej czasów międzywojnia”, jest bardzo „muzyczna”. W odtwarzaniu rytmu, wibrujących nad kartami powieści nut pomaga orkiestra pod batutą Adama Domurata, cały czas obecna na scenie – oczywiście to tylko ozdobnik, ale jakże ważny, mocno i w punkt komentujący, budujący nastrój. Zwraca uwagę surowa scenografia Katarzyny Minkowskiej i Łukasza Mleczaka, tak dobrze współgrająca z całością koncepcji. Podobnie dopracowany, przemyślany ruch sceniczny i choreografia Anety Jankowskiej (ach, to tango Róży, tak emocjonalne, tak czarne i smętne jak na argentyńskich milongach).

Humor i komediowe dialogi pomagają przełamać znużenie długimi monologami oraz sztuczność pewnych scen. Chociaż czasem za dużo tu powtórek, spektakl można by skrócić, skondensować,  jednak całość się broni – jest spójna, intrygująca, poruszająca. Drażnią trochę projekcje video, niepotrzebnie bombardujące wzrok (cóż, kwestia gustu). Ale to tylko drobiazgi, a „Cudzoziemka” poznańskiego Teatru Polskiego zmusza do myślenia, wnika w serce i duszę. Piękny, wysmakowany estetycznie, wzbogacony muzyką, śpiewem i tańcem spektakl na długo pozostanie w pamięci.

Fot. Łukasz Gdak

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , , , ,