„Miłość jako jednostka chorobowa” wg scen. Doroty Wójtowicz ,w reż. Grzegorza Mrówczyńskiego, w Teatrze Rampa w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.
Cieszy znakomita forma aktorów Teatru Rampa, którzy zapewne stęsknieni za żywym kontaktem z publicznością, podczas ostatniej premiery na Targówku zaskoczyli widzów nie tylko swoim talentem wokalnym, bo to akurat nic nowego, ale przede wszystkim autentyzmem, żywiołowością, dobrą energią, świeżością i świetnym wyczuciem konwencji, która – łącząc humorystyczne sytuacje i dialogi ze znanymi wszystkim utworami muzyki rozrywkowej – bywa niekiedy orzechem dość trudnym do zgryzienia. Oczywiście, nie byłoby to możliwie do osiągnięcia, gdyby nie sprytnie, zabawnie, lekko, bezpretensjonalnie i przyjemnie skonstruowany przez Dorotę Wójtowicz scenariusz, dający aktorom szanse na dowcipne, niekiedy pastiszowo-kabaretowe potraktowanie swoich postaci. Ważne jest jednak to, że w tym pomieszaniu materii dramatyczno-muzycznej udało się zachować jednorodność, bez uciekania się do szalonej zgrywy, grotechy czy przesadnej karykatury. Cały spektakl utrzymany jest w bardzo dobrym rytmie, a piosenki pojawiają się w najbardziej odpowiednich dla protagonistów momentach, co nie znaczy, że nie jest to dla widza efektem tyleż zaskakującym, co i bardzo zabawnym. Dodatkowym atutem są pełne swingu i jazzujące fortepianowe aranżacje Marka Lipskiego.
„Miłość jako jednostka chorobowa” próbuje nam pokazać różne odcienie damsko-męskich relacji, również takich, które wymagają niekiedy interwencji terapeutycznej, przynajmniej tak się wydaje samym „chorym”, którzy nie potrafią rozmawiać o tym, co i dlaczego tak naprawdę ich trapi. W gabinecie ponętnej, i nie mniej cynicznej, pani doktor (Brygida Turowska w znakomitej formie, w „S.O.S.” Przybory i Wasowskiego jakże prawdziwie cierpi, choć mogłoby się wydawać, że na niespodzianki uczuciowe jest całkowicie uodporniona), niestety , zarejestrowani pacjenci nie dostaną lekarstwa na stabilizację ich małżeńskich związków, albowiem według terapeutki najlepszym remedium na taki stan rzeczy jest rozstanie, czyli rozwód. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ doktor Anna z życiem uczuciowym też jest na bakier i ze znalezieniem partnera ma spore problemy, co tłumaczy przykrymi doświadczeniami z przeszłości. Stąd wizyty oczekujących pomocy i wsparcia małżonków (Dominice Łakomskiej, wyśpiewującej o „Lepszym modelu” Kasi Klich i Andrzejowi Niemirskiemu, błagającemu o większą uwagę słowami Beaty Kozidrak „Co mi Panie dasz”, w kilku bardzo udanych wcieleniach, pomagają fantazyjne kostiumy Jerzego Rudzkiego) z psychoterapią dla małżeństw i par niewiele mają wspólnego, albowiem schematyczne rozwiązania kłopotów proponowane przez terapeutkę ujawniają jedynie jej własne frustracje i fobie, zdeterminowane niewiarą w udany związek między mężczyzną i kobietą. Nie mniej interesująco wypadają role Agnieszki Fajlhauer (zawołanie Reni Jusis „Kiedyś cię znajdę” zabrzmi w jej interpretacji bardzo romantycznie i zawiedzie ją, bez wychodzenia z gabinetu, do „Klubu Wesołego Szampana” Formacji Nieżywych Schabuff ), mocno rozemocjonowanej i wciąż podekscytowanej asystentki, która, rozpaczliwie poszukując idealnego uczucia, znajdzie pocieszenie dopiero w ramionach nie stroniącego od miłości w różnych okolicznościach, nawet tych najmniej sprzyjających z zamachowcem pod bokiem, policjanta (udana rola Roberta Kowalskiego) i zadziwiającego bezwolnością lekarza w interpretacji Macieja Gąsiorka, który wyznanie miłosne odnajdzie w słowach piosenki Andrzeja Zauchy „Byłaś serca biciem”. W przedstawieniu pojawi się również przebój Danuty Rinn „Gdzie ci mężczyźni”. Ale znaczenia tego szlagieru w scenariuszu nie będę ujawniał, by nie psuć Państwu zabawy, bez wątpienia bardziej słodkiej, niż gorzkiej. Co na publiczność, szalenie żywo reagującą w trakcie całego trwania spektaklu, działa w pandemicznej rzeczywistości kojąco i jeśli chodzi o nastrój na pewno zbawiennie.