O spektaklu „Don Kichot” Miguela de Cervantesa w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Soho w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Bardzo często inscenizacje „Don Kichota” rozpoczynają się od monologu Sancho Pansy. Inaczej jest w scenariuszu Igora Gorzkowskiego, który powstał na bazie nowego tłumaczenia Wojciecha Charchalisa. I to nie dlatego, że autor przekładu spolszczył imiona bohaterów. Tym razem to Sancho Brzuchacz (Wiktor Korzeniewski nie jest tylko błaznem, a ma wiele z dobrodusznego ucznia i wiernego przyjaciela) będzie musiał wysłuchać żalów swojego pana, albowiem ważniejsza w tej inscenizacji jest reprezentowana przez tytułowego bohatera idea uszczęśliwiania świata i naprawy krzywd wyrządzanych ludziom niż poczucie wierności i szacunku reprezentowane przez sługę. W długim monologu Don Kichota, będącym prologiem-ekspozycją spektaklu, dowiemy się między innymi jak ważna jest dla niego cała ludzkość i jak bardzo opętany jest swoją zbawczą wizją. Bartosz Mazur ukazuje całą złożoność postaci, z jednej strony widzimy ludzkie szaleństwo i rozpacz, z drugiej człowieka poszukującego nie tylko sensu życia, ale i szczęścia. W sumie jednak nieobliczalnego. Ważne jest również w tej postaci to, jakim stylem posługuje się aktor w artykułowaniu swoich racji. Jest w tym duża doza podniosłości będąca w kontrze do pozostałych bohaterów dramatu bazujących głównie na sile komizmu. Ta swego rodzaju donkichotowska górnolotność czy ceremonialność, może nawet charyzmatyczność, pozwala w niektórych momentach dotykać w tym spektaklu czegoś nawet metafizycznego. I wtedy – mam wrażenie – robi się na scenie najciekawiej.
Igor Gorzkowski w swoim przedstawieniu postanowił skupić się na mniej znanych wątkach opowieści, co nie znaczy, że pozbawił swoją inscenizację atrakcyjności. Powołał do życia bohaterów, którzy z reguły pozostają na dalszym planie narracyjnym (m. in. Dorotea – rzekoma księżniczka Koczkodanka „aż z Gwinei”, Ksiądz licencjat, Golarz, Ziuta Wawrzyńcówna), a tym razem opowiadają dzieje błędnego rycerza niekiedy z jego udziałem, innym razem bez. Aleksandra Batko, Maciej Cymorek i Igor Kowalunas będą starali się różnymi sposobami zaradzić temu, co w działaniach Don Kichota jawić się będzie jako najbardziej szalone i pozbawione zdrowego rozsądku. Metody przez nich stosowane raz będą wpisywały się w oczekiwania głównego protagonisty, innym razem osiągały tylko formę pozornego spełnienia. W tych fragmentach przedstawienia dominuje żywioł zabawy i trzeba przyznać, że aktorzy mieszczą się w tej konwencji znakomicie. Są czytelni, potrafią nawiązać świetny kontakt z publicznością, w czym zresztą pomaga im dobrze zakomponowana przestrzeń (scenografia: Honza Polivka) oraz umiejętne wykorzystywanie rekwizytów . Cały ten przebierankowy sztafaż jest zdominowany żartem sytuacyjnym i lekkim puszczaniem oka w kierunku widza. Ogląda się to świetnie, choć można odnieść wrażenie, jakbyśmy na dłuższą chwilę tracili z oczu głównego protagonistę i jego mniej lub bardziej romantyczną walkę z przeciwnościami losu.
Ważną funkcję pełni w tym spektaklu wykonywana na żywo muzyka Macieja Witkowskiego. Ona też jest nośnikiem feerii barw i dźwięków. A sceniczne działania podporządkowane są jej rytmicznym ostinatowym frazom i z nimi zharmonizowane.
Z odczytaniem najważniejszych myśli tego bardzo dobrze oglądającego się spektaklu można mieć niejaki problem. Choć nie sposób odmówić Gorzkowskiemu tego, że nie uchwycił ducha powieści Cervantesa. Jest jednak w tej inscenizacji jakiś rozdźwięk miedzy losem głównego bohatera, a tym co niosą sceny zbiorowe wypełnione dynamizmem, groteską, rodzajowością i ukontentowaniem zabawą, również w sam teatr. Myślę, że te proporcje słowa i obrazu nie do końca są tym razem dobrze wyważone. W konsekwencji nie dowiemy się, czy Dok Kichot umrze jako wybraniec i prawdziwy rycerz, czy jako zwykły człowiek, któremu wiara dała moc spełniania rzeczy niezrównanych i zdumiewających.
fot. A. Świetlik