Recenzje

Dekadencja, kryzys sensu, lęk przed pustką i przepaść nicości

„Serotonina” według Michela Houllebecqa w reżyserii Pawła Miśkiewicza na platformie VOD warszawskiego Teatru Studio – pisze Anna Czajkowska

„Serotonina” Michela Houellebecqa, ostatnia powieść znanego i prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnego ze współczesnych pisarzy francuskich, przesiąknięta jest – podobnie jak wcześniejsze dzieła autora „Uległości” – charakterystycznym dla niego pesymizmem egzystencjalnym. Houellebecq, znakomity i wnikliwy obserwator rzeczywistości, społeczno-politycznych nastrojów, filozof codzienności niezmienne szokuje i prowokuje, jednak czyni to w konkretnym celu. Pisarz mówi o tym, co jego zdaniem nieuniknione, czyli o kryzysie podstawowych wartości, o upadku etyki i początku smutnego końca, który staje się udziałem jednostki i całego naszego świata. Dekadencja, kryzys sensu, lęk przed pustką i przepaść nicości, od której nie potrafi uciec główny bohater i która jest przyczyną depresji intryguje zarówno autora, jak i twórców spektaklu, którego premiera w Teatrze Studio odbyła się jeszcze w normalnej, przedpandemicznej rzeczywistości, z publicznością zasiadającą na widowni. „Serotonina” napisana jest specyficznym językiem, bezpośrednim, wulgarnym, szokującym, jednak niepozbawionym rubaszności i zgryźliwego humoru. Sceniczna adaptacja w reżyserii Pawła Miśkiewicza, od strony technicznej znakomicie przygotowana na potrzeby internetu i dostępna  na platformie VOD Teatru STUDIO, stara się pozostać bliską oryginałowi, ale znawców prozy Houellebecqa zaskoczy też nowymi elementami.

„Na Zachodzie nikt już nie będzie szczęśliwy, nikt i nigdy, przyszła pora, by uznać szczęście za jakiś starożytny majak, do szczęścia nie ma już po prostu warunków historycznych” – mówi bohater „Serotoniny”, Claude-Florent Labrouste, czterdziestosześcioletni inżynier agronom, urzędnik wyższego szczebla pracujący  w Ministerstwie Rolnictwa. Florent to mężczyzna w kwiecie wieku, dobrze sytuowany, któremu (rzecz jasna pozornie) niczego do szczęścia nie brakuje. Mieszka w Paryżu, w luksusowym apartamencie, a oprócz tego ma dom we Hiszpani i spotyka się z 20 lat młodszą, japońską dziewczyną o imieniu Yuzu. Niespodziewanie porzuca dotychczasowe życie, pogrążając się w samotności i depresji. Szukając ratunku Florent udaje się do psychiatry, który przepisuje mu Captorix – lek nowej generacji, zwiększający wydzielanie serotoniny – potocznie nazywanej hormonem szczęścia. Antydepresant może pomóc w powrocie do normalnego, „ szczęśliwego” życia, ale zażywanie cudownych tabletek powoduje też niepożądane skutki uboczne, przede wszystkim zanik libido i impotencję. Pytanie, czy szczęście można kupić w postaci pastylek do codziennego połykania? Odpowiedź jest oczywista… .

W spektaklu Miśkiewicza, w postać głównego bohatera wciela się dwóch aktorów: Roman Gancarczyk gra starszego, pogrążonego w depresji Florenta, który wyrusza w podróż w głąb siebie, uruchamia wspomnienia, przywołuje obrazy byłych kochanek (czasem bardzo nieprzychylnie oceniając ich charakter) oraz snuje erotyczne, bezpruderyjne opowieści. Marcin Czarnik w roli młodszego Florenta jest mniej wygadany, jednak jego ironiczno – zgryźliwe, czasem lakoniczne wypowiedzi nie oszczędzają żadnej z kobiet. Ten pomysłowy zabieg reżyserski ożywia spektakl – starszy i młodszy patrzą na siebie, ich słowa (wypowiadane w rzeczywistości przez tego samego bohatera) przeplatają się i uzupełniają. Obaj wsłuchują się w swoje monologi i konfrontują swoje przemyślenia.

Roman Gancarczyk i Marcin Czarnik grają naprawdę dobrze, w miarę trafnie oddając charakter, rozterki i frustracje Florenta. Co więcej – dzięki nim można go polubić! Mimo to nadto szczegółowa opowieść o kolejnych, głównie frustrujących seksualnych przygodach bohatera zaczyna się dłużyć. Nihilistyczny obraz Europy, a właściwie bliskiej nam cywilizacji ostro rysuje się na kartach powieści, ale trochę mniej zdecydowanie w teatralnej adaptacji.  Znakomicie wypadają te fragmenty, w których pojawia się psychiatra w depresji – postać bardzo naturalnie, z doskonałym, aktorskim cieniowaniem kreowana przez Roberta Wasiewicza. Dzięki niemu „Serotonina” jest jeszcze bardziej tragikomiczna, cynicznie zabawna, a jednocześnie smutna w naukowo objaśnianych bolączkach chorego na depresję świata. W powieści Houellebecqa kobiety niewiele mają do powiedzenia. Inaczej jest w spektaklu: Joanna Bednarczyk i Paweł Miśkiewicz oddają im głos, rozbudowując kwestie kolejnych kochanek głównego bohatera, nadając im charakter  i ubarwiając postaci Claire (Halina Rasiakówna), Yuzu – japońskiej partnerki bohatera (Sonia Roszczuk), straconej miłości czyli Kate (Marta Zięba) i uroczej Camille (Dominika Biernat). Milczące u Houellebecqa, pogardliwie traktowane przez narratora, tu zaczynają się bronić i czynią to brawurowo. Ich monologi i dialogi pozwalają z dystansem spojrzeć na przemyślenia i dywagacje Florenta. Claire Haliny Rasiakówny jest pełna energii, cielesna i rozkosznie żywotna (rzekłabym nawet – krwista, nawiązując do koloru sukienki), choć nieco przerysowana. Sonia Roszczuk gra konsekwentnie i z wyczuciem, biorąc w nawias wszystko, co na temat Yuzu mówi Florent. Marta Zięba jako Kate od razu budzi sympatię, a jej rozmowa z Dominiką Biernat, czyli Camille, wywołuje szczery śmiech. Wymienianie krytycznych i z pewnością uzasadnionych uwag pod adresem Florenta skrzy humorem, nie tracąc drugiego, głębszego, refleksyjnego dna. Czy prawdziwa miłość nie jest jedynym ratunkiem przed utratą poczucia bezpieczeństwa, zagubieniem sensu i powolnym konaniem? Jednak pogrążony w pościgu za kolejną erotyczną przygodą, niezdolny do jakichkolwiek poświęceń bohater, nieodrodny syn zblazowanej, umierającej z nudów, konsumpcjonistycznej Europy w przeszłości nie potrafił (i chyba już nie potrafi) zdobyć się na wysiłek i zaangażowane uczucie.

W drugiej części pojawia się bardzo ważna postać, czyli Aymeric, przyjaciel Florenta Labrouste’a, towarzysz studenckich marzeń i planów, wielbiciel winyli i zespołu Pink Floyd. Powiązana silnie z wątkiem społecznym smutna historia Aymerica nie wszystkich fascynuje, ale akurat dla mnie jest elementem niezbędnym i ciekawym. Krzysztof Zarzecki gra przejmująco, nieco jednostajnie, choć właśnie Aymeric (mimo drążącej, rozpaczliwej depresji) podejmuje ostatecznie desperacki krok: porzuca bierność i działa. Dawniej ambitny przedstawiciel zmurszałej obecnie arystokracji, potomek znamienitego rodu i właściciel wielkiej farmy stracił całą swą dumę, przybity osobistymi niepowodzeniami i problemami finansowymi wynikającymi z kryzysu dotykającego wszystkich rolników i hodowców. Jakże symbolicznie (i ironicznie) brzmi kompozycja „Shine on You Crazy Diamond” z krążka „Wish You Were Here” Pink Floydów, której słuchają po latach bohaterowie… . Napięcie rośnie, gdy zbliża się tragiczny finał tego długiego, dominującego na scenie wątku. Niestety, jego moc i wymowa klęski, tego smutnego pożegnania z dawnym porządkiem rozmywa się w przydługich, społeczno-politycznych dywagacjach.

Przyznaję, spektakl wciąga, czasem bawi bądź intryguje, momentami silniej poruszając i skłaniając do refleksji. Jednak daleko mu do ideału. Niektóre zabiegi dramaturgiczne są uzasadnione i sprawdzają się na scenie, inne – niekoniecznie, a poszerzanie perspektywy nie do końca pomaga inscenizacji. „Serotoninie” brak spójności, wątki gmatwają się (część z nich wprowadzona została jakby „na siłę”), samo przedstawienie staje się zbyt nierówne i zaczyna nużyć (tym bardziej, że jest to spektakl mówiony, dynamicznej akcji w nim nie ma). Myśl przewodnia snuje się mniej lub bardziej wyraźnie i nie pomaga jej symboliczna scenografia Barbary Hanickiej, natomiast aktorzy grają bez zarzutu i na pełnych obrotach. Nie boją się brzydoty, bezpośredniości czy szczerości, by jak najpełniej wyrazić emocje tkwiące w bohaterach. I właśnie dla nich warto obejrzeć „Serotoninę”.

fot. Krzysztof Bieliński

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , ,