O III Opolskim Maratonie Teatralnym w Teatrze Kochanowskiego w Opolu pisze Agata Łukaszuk.
Trzecia edycja Maratonu Teatralnego organizowanego przez Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu pokazała, że siłą tutejszego teatru jest dobry, zgrany zespół, zarówno ten administracyjny, jak i artystyczny. Podczas trwającego trzy dni święta teatru widzowie mieli okazję zobaczyć sześć spektakli z bieżącego repertuaru, a prezentowane przedstawienia zaskakiwały różnorodnością podejmowanych tematów i mnogością aktorskich talentów. Zorganizowane po raz pierwszy w 2017 roku wydarzenie na stałe wpisało się w kalendarium najciekawszych imprez kulturalnych regionu i stanowi nie lada gratkę dla wszystkich teatromanów.
Na Dużej Scenie zaprezentowano frekwencyjny przebój minionego sezonu — „Mistrza i Małgorzatę” w reżyserii Janusza Opryńskiego. Zrealizowane w koprodukcji z Wrocławskim Teatrem Współczesnym widowisko „Grotowski non-fiction” oraz najnowszą produkcję opolskiego teatru „Czarna skóra, białe maski” w reżyserii Wiktora Bagińskiego można było natomiast zobaczyć na scenie Modelatornia. Na Małej Scenie pokazano z kolei „Wątpliwość” w reżyserii dyrektora opolskiego teatru — Norberta Rakowskiego, a także adresowaną do młodszych widzów „Podróż za jeden uśmiech”. Widzowie mogli również zajrzeć na Scenę Bunkier, by nadrobić „Reality shows(s). Kabaret o rzeczach strasznych” w reżyserii Jana Hussakowskiego. Dla uczestników maratonu, zwłaszcza tych, którzy do Opola zjechali z odległych stron Polski i Europy (w wydarzeniu udział brali goście między innymi z Włoch, Francji i Niemiec) tak urozmaicony program stanowił wyśmienitą okazję, by zwiedzić wszystkie cztery sceny mieszczące się w niepozornym z zewnątrz budynku teatru, a przede wszystkim, by poznać i docenić pracujący tutaj zespół.
Hej, przygodo!
Tegoroczny Maraton rozpoczął się od przewrotnej i uwspółcześnionej adaptacji kultowej, wydanej w 1964 roku, powieści Adama Bahdaja „Podróż za jeden uśmiech”. Znani zarówno z książkowego pierwowzoru, jak i z powstałych osiem lat później popularnych ekranizacji Poldek i Duduś, w wyreżyserowanej przez Piotra Ratajczaka inscenizacji ustępują miejsca dwóm bohaterkom: Poli (Monika Stanek) i Dasi (Magdalena Osińska) — kuzynkom, które wyruszają w pełną przygód podróż do Mielna. Pola jest przebojową, nieustraszoną dziewczyną, która uwielbia grać w piłkę nożną. Dasia to z kolei zachowawcza i rozpieszczona dziewczyna z bogatego domu, przyzwyczajona do luksusu i dobrobytu, od rana do nocy wożona na różne zajęcia, by zaspokoić ambicje rodziców, którzy chcą posłać ją na najlepsze światowe uniwersytety. Widzowie zastają je na scenie w momencie, gdy są już spakowane i gotowe do drogi spotykają się w bliżej nieokreślonym miejscu. Ubrane są we współczesne kostiumy (Grupa Mixer): Pola ma na sobie krótkie spodenki i koszulkę z kolorowym disnejowskim nadrukiem, a na plecach dzierży sportowy plecak. Dasia nosi szykowny zwiewny kombinezon w kwiaty i wstążkę we włosach, a na podróż spakowała się w dużą walizkę na kółkach, którą z trudem ciągnie za sobą. Gdy orientują się, że nie zabrały pieniędzy, postanawiają nad morze dotrzeć autostopem. Dziwi jednak, że nie korzystają z telefonu, by ułatwić sobie podróż i przyspieszyć dotarcie do celu. Dlaczego martwiąca się aktualizowaniem swojego profilu na facebooku i instagramie Dasia nie wpadnie na pomysł, by wykorzystać te narzędzia do komunikacji ze światem? Dlaczego nikt do nich nie dzwoni, nie interesuje się ich losem? Czy orientując się, że nie mają pieniędzy nie mogły po prostu cofnąć się do domu po pieniądze lub karty płatnicze? I jak w ogóle wpadły na pomysł, by razem spędzać wakacje, skoro z trudem znoszą swoje towarzystwo? Trudno znaleźć odpowiedzi na te pytania, a jedyne uzasadnienie to potraktowanie całości jako snu, w którym przecież często dzieją się rzeczy absurdalne.
Ostatecznie jednak rozrywkowy spektakl, choć niepozbawiony wad (irytująco stereotypowe potraktowanie spotykanych przez Polę i Dasię w drodze nad morze postaci), dobrze się ogląda, a muzyczna warstwa przedstawienia, choć nieco zbyt ilustracyjna, sprawia, że całość nie traci tempa i nie nudzi.
Wątpię, więc jestem
Dużo emocji wzbudziła prezentowana drugiego dnia Maratonu „Wątpliwość” — zrealizowana w koprodukcji z Teatrem Śląskim w Katowicach inscenizacja nagrodzonej Pulitzerem sztuki amerykańskiego twórcy teatralnego Johna Patricka Shanleya. Jest to kameralna opowieść o pełniącej funkcję dyrektorki szkoły katolickiej Siostrze Alojzie (Judyta Paradzińska), która przekonana, że pracujący w placówce Ksiądz Flynn (Michał Rolnicki) molestował jednego z uczniów, usiłuje doprowadzić do zwolnienia duchownego z pracy. W osiągnięciu celu ma jej pomóc Siostra James (Karolina Kuklińska) — młoda i naiwna nauczycielka, która zostaje mimowolnie wplątana w intrygę i zmanipulowana zarówno przez przełożoną, jak i przez duchownego. Każda ze stron konfliktu sięgać będzie po rozmaite strategie, by wygrać. Ani Alojza, ani Duchowny Flynn nie powstrzymają się przed szantażem, groźbami i podstępem oraz bez skrupułów wykorzystują łatwowierną Siostrę James, którą każde z nich chciałoby mieć po swojej stronie. Gdy na scenie pojawia się Pani Miller — matka (Dorota Chaniecka) rzekomo wykorzystywanego chłopca, sytuacja się komplikuje — kobieta nie chce współpracować z dyrektorką, by doprowadzić do usunięcia księdza Flynna ze szkoły. Jedyne, co jest dla niej ważne, to bezproblemowe ukończenie roku szkolnego przez syna — następnie zamierza przenieść go do innej szkoły. Ostatecznie jednak Alojza stawia na swoim i zmusza Flynna do zmiany miejsca pracy. I choć odnosi zwycięstwo, zaczynają targać nią wątpliwości.
Twórcy spektaklu unikają publicystycznych rozważań na temat aktów pedofilii w Kościele, skłaniając widzów do refleksji nad siłami i słabościami ludzkiej wiary. Przedstawienie to popis aktorskich umiejętności, a każda z ról jest tutaj dopracowana w najmniejszych szczegółach. Świetnie wypada Judyta Paradzińska w roli spokojnej, skupionej i nieustępliwej Siostry Alojzy. W jej gestach trudno doszukać się jakiejkolwiek przypadkowości i fałszu, a z jej twarzy wyczytać można nierzadko więcej niż pomieściłyby w sobie słowa. Równie dobrze radzi sobie Karolina Kuklińska w roli nadwrażliwej i zagubionej Siostry James, która pod wpływem autorytarnej przełożonej traci pasję do nauczania i nie może odnaleźć się w ograniczającej, wręcz klaustrofobicznej szkolnej rzeczywistości. Dobrze spisuje się także Michał Rolnicki jako pewny siebie ksiądz Flynn. Uwagę zwraca minimalistyczna scenografia Marii Jankowskiej: ustawiona na scenie konstrukcja to szkolny gabinet Siostry Alojzy, obudowany przeszklonymi podwójnymi ścianami, pomiędzy którymi biegnie korytarz przypominający labirynt bez wyjścia. Tak zbudowana ograniczająca przestrzeń gry sprawia, że zamknięci w niej bohaterzy zdają się tkwić w pułapce, napięcie pomiędzy nimi rośnie z każdą kolejną minutą, a gęsta atmosfera udziela się także widzom, którzy mając możliwość podglądania bohaterów przez przeszklone ściany, nie mogą jednak przeniknąć do świata myśli postaci, by poznać prawdę, którą każdy nosi w sobie.
Grotowski inaczej
Ciekawym eksperymentem teatralnym okazał się projekt „Grotowski non-fiction” Krzysztofa Szekalskiego wyreżyserowany przez Katarzynę Kalwat również na podstawie improwizacji aktorów. Trudno jest mierzyć się z legendarną postacią, jaką w polskim teatrze stanowi Jerzy Grotowski. Wrocławsko-opolska koprodukcja udowadnia, że mając do dyspozycji zgrany zespół twórców i twórczyń można pokusić się o interesującą rekonstrukcję biografii reformatora polskiego teatru i założyciela słynnego Teatru Laboratorium.
Zasiadająca na widowni publiczność staje się uczestnikiem fikcyjnej konferencji na temat twórczości Grotowskiego. Wiarygodności wydarzeniu nadaje obecność moderatorki — jednej z najbardziej znanych polskich badaczek teatru, Krystyny Duniec (funkcję tę badaczka pełni wymiennie z kuratorem teatralnym, dramaturgiem i publicystą, Romanem Pawłowskim). Udział w konferencji bierze: Mariusz Bąkowski, Andrzej Jakubczyk, Rafał Kronenberger, Magdalena Maścianica, Ewelina Paszke-Lowitzsch, Jerzy Senator i Monika Stanek. Spotykają się oni przy długim konferencyjnym stole z okazji wydania książki poświęconej twórczości Grotowskiego, a każdy z nich jest autorem jednego rozdziału owej publikacji. Dzielą się ze zgromadzonymi na sali widzami swoimi refleksjami na temat dzieł Grotowskiego, próbują interpretować jego twórczość, zwracają uwagę na różne wątki w biografii artysty. Andrzej Jakubczyk głównie milczy, a w milczeniu tym zdaje się zawierać myśl, że trudno jest o Grotowskim sensownie mówić. Monika Stanek to typ wrażliwca, który, podobnie jak Jerzy Senator, w teatrze chce doświadczeń metafizycznych. Nieustannie powtarza słowa Grotowskiego, że w teatrze chce być widziana, a nie patrzona, by wreszcie wygłosić swój manifest. Magdalena Maścianica jest muzyczną przewodniczką wydarzenia, dyrygentką, która chce opisać Grotowskiego poprzez muzykę. Mariusz Bąkowski nieustannie usiłuje uporządkować chaotyczną dyskusję i bezskutecznie próbuje nadać jej formę merytorycznej rozmowy. Rafał Kronenberger wraz z Moniką Stanek podejmują się trzykrotnej próby rekonstrukcji jednej z kluczowych scen najważniejszego i najbardziej kontrowersyjnego spektaklu Teatru Laboratorium — „Apocalypsis cum figuris” z 1969 roku. Wreszcie nadekspresyjna Ewelina Paszke-Lowitzsch dzieli się przeświadczeniem o wielkiej roli warsztatu w pracy aktora i próbuje okiełznać całą grupę badaczy. Ciekawe formalnie przedsięwzięcie, w które włączani są także widzowie, przypomina o legendarnym teatralnym twórcy, w rzeczywistości jednak niewiele o nim mówi. Dla wąskiej grupy admiratorów Grotowskiego będzie z pewnością niewystarczająco merytoryczne — dla pozostałych może okazać się zbyt hermetyczne i niezbyt komunikatywne.
Wszędzie ciemno
Inscenizację jednej z najznamienitszych powieści światowej literatury — „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa — przygotował Janusz Opryński, który w teatrze często mierzy się z dziełami literatury rosyjskiej — zajmuje ona bowiem szczególne miejsce w życiu reżysera. Okazuje się jednak, że — jak sam przyznał w trakcie pospektaklowej rozmowy z widzami — z Bułhakowem nigdy nie było mu specjalnie po drodze i dlatego dopiero niedawno podjął się pracy nad wybitnym tekstem.
Opryński całą inscenizację ulokował na scenie. Podzielone na sektory podesty z krzesłami dla widzów otaczają ze wszystkich stron przestrzeń gry. Widzowie są więc jednocześnie obserwującymi i obserwowanymi, a perspektywa i odbiór spektaklu będzie różna, również w zależności od miejsca zajmowanego przez widza. Także aktorzy nie mogą czuć się komfortowo otoczeni z wszystkich stron przez widzów. Tak skonstruowana opresyjna przestrzeń przywodzi na myśl mechanizmy funkcjonowania radzieckiego aparatu państwowego, w którym wszyscy i wszystko było nieustannie kontrolowane i podlegało inwigilacji.
Ciekawym zabiegiem jest powierzenie aktorom podwójnych ról: Mistrz jest zarazem Jeszuą (Michał Kiciński), Frida to także Semplejarowa (Beata Wnęk-Malec), Piłat to też Profesor Strawiński (Andrzej Jakubczyk), zaskakuje natomiast zredukowanie zawartego w powieści humoru. Zdaje się, że w tym posępnym świecie nie ma miejsca na dowcip. Stworzony przez Bułhakowa świat w interpretacji Opryńskiego od pierwszej sceny jawi się jako mroczny i monochromatyczny — dominuje tu czerń i biel. Nawet świta Wolanda nie jest skłonna do żartów. W tym świecie Behemot (Katarzyna Osipuk), zamiast demonicznym kocurem, jest androgynicznym stworzeniem praktykującym tai-chi, a Małgorzata (Magdalena Maścianica) sprowadzona została do słabej, miotającej się w rozpaczy, biegającej po scenie nago bezradnej kobiety.
Trwający niecałe dwie godziny spektakl obfituje w wizualne atrakcje, które na widza działają hipnotyzująco. Nad sceną, niczym nad miastem, unoszą się spacerujący po linach akrobaci (Grzegorz Hoffmann i Michał Głos), a pod sufitem spektakularny taniec na szarfie wykonuje gimnastyczka (Martyna Pytel). Po opuszczeniu teatru pozostaje jednak wrażenie niedosytu i poczucie, że potencjał obszernej powieści nie został na scenie wykorzystany.
Lęk przed zmianą
O transformacjach ustrojowych, niemożliwych do uniknięcia nagłych zmianach oraz o samotności człowieka w świecie tonącym w medialnej papce opowiada ciekawe i zabawne widowisko, zrealizowane na podstawie sztuki Przemysława Pilarskiego „Reality show(s). Kabaret o rzeczach strasznych”, w reżyserii Jana Hussakowskiego.
Na scenie ustawiono meblościankę, a jej fasada mieści w sobie mnóstwo różnego rozmiaru drzwiczek: jest tu obowiązkowy barek, którego opuszczane drzwiczki mogą pełnić też funkcję biurka, wmontowany w konstrukcję rozkładany materac, mniejsze i większe szafki. Na zewnętrznej ścianie regału wyświetlany jest charakterystyczny obraz, który pojawia się w telewizorze przy zakłóceniach sygnału. Z przodu sceny, naprzeciwko widzów, siedzi mężczyzna (Leszek Malec). To mąż Bożeny (Cecylia Caban) — kobiety, którą zmiany ustrojowe przytłoczyły do tego stopnia, że resztę życia postanowiła spędzić zamknięta w ciasnej, acz dobrze znanej i bezpiecznej, przestrzeni meblościanki. Mąż jest łącznikiem i pośrednikiem między Bożeną a nowym, gorszym światem. Nie wiemy, jak naprawdę ma na imię — nazywany jest Sąsiadem. I rzeczywiście — ten pseudonim zdaje się określać go lepiej niż jakiekolwiek imię: w ich wspólnym mieszkaniu, z zabarykadowaną w meblościance żoną, żyją obok siebie, niczym oddzieleni ścianą sąsiedzi. I choć mężczyzna usilnie namawia Bożenę, by opuściła wreszcie ten trzymający ją w przeszłości wehikuł czasu — ona nie ma zamiaru wyjść z bezpiecznego mikroświata, który sobie stworzyła. Posępne opowieści Beaty i jej męża przeplatane są występami Kabaretu Żydzi (Karolina Kuklińska i Karol Kossakowski), który dostarcza widzom kiczowatej rozrywki, serwując absurdalne żarciki, zapraszając na reklamy, które sam odgrywa, zabawiając śpiewem i tańcem rodem z telewizyjnego programu.
W klubie anonimowych rasistów
Spektakl zamykający tegoroczną edycję Maratonu powstał w ramach konkursu „Modelatornia”, który został powołany w 2016 roku przez Norberta Rakowskiego i ma na celu udostępnienie wybranym twórcom przestrzeni do eksperymentalnych poszukiwań teatralnych. Wyłonione w trybie konkursowym projekty realizowane są pod opieką artystyczną, techniczną i administracyjną zespołu opolskiego teatru i w zamyśle organizatorów mają podejmować ważne bieżące problemy oraz stwarzać pole do twórczego dialogu z widzem.
Nie inaczej jest w przypadku „Czarnej skóry, białych masek” w reżyserii studenta krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych — Wiktora Bagińskiego. Młody reżyser, urodzony we Wrocławiu syn Nigeryjczyka i Polki, wraz z dramaturgiem Pawłem Sablikiem i zespołem aktorskim mierzy się natomiast z problemem neorasizmu w Polsce. Problemem, który niestety zna z autopsji — jako czarnoskóry Polak wielokrotnie spotykał się z różnymi przejawami dyskryminacji na tle rasowym, doświadczając zarówno przemocy werbalnej, jak i fizycznej.
Tytuł spektaklu to bezpośrednie nawiązanie do tytułu opublikowanej w 1952 roku książki napisanej przez Frantza Fanona — urodzonego na Martynice francuskiego lekarza psychiatrę, zaangażowanego politycznie pisarza i filozofa. Samo przedstawienie dzieli się natomiast na dwie części i rozpoczyna od przypomnienia historii niewolników afrykańskich na dworach polskich w XVII i XVIII wieku. Aktorzy ubrani w kostiumy z epoki (Anna Oramus) odgrywają scenki rodzajowe z życia szlachty, dla której posiadanie czarnoskórych niewolników było nobilitacją i prestiżem — z uwagi na wysokie koszty zakupu Afrykanów, stanowili oni dekorację dworu i rzadko powierzano im wymagające fizycznie prace.
Druga część to spotkanie klubu anonimowych rasistów. Aktorzy i aktorki porzucają epokowe kostiumy, przebierają się w zwyczajne współczesne ubrania i zasiadają naprzeciw widzów, by snuć rozważania na temat różnych przejawów dyskryminacji osób o innym niż biały kolorze skóry w Polsce oraz dzielić się historiami z własnych doświadczeń. Dyskusji przewodzi sam reżyser. Wraz z Leszkiem Malcem i Kornelem Sadowskim podejmuje się on rekonstrukcji sceny ataku, którego był ofiarą. Dwóch nieznanych mężczyzn pobiło go, gdy szedł ulicą jednego z polskich miast, a aktowi fizycznej przemocy towarzyszyły rasistowskie wyzwiska.
O doświadczanej na co dzień niechęci, o wrogich spojrzeniach, nieustannym poczuciu zagrożenia i ciągle wzmożonej czujności opowiada także pochodząca z Zimbabwe, od wielu lat mieszkająca w Polsce Sibonisiwe Ndlovu-Sucharska. Wraz z Joanną Osydą i Karolem Kossakowskim odtwarzają oni scenę przesłuchania, w której kobieta uczestniczyła, gdy ubiegała się o polskie obywatelstwo.
Poruszająca jest scena, w której Karolina Kuklińska opowiada o gwałcie, którego rzekomo dokonał na niej czarnoskóry mężczyzna podczas jednej z imprez. Półprywatna atmosfera panująca na sali sprawia, że można uwierzyć we wszystkie straszne historie opowiadane ze sceny i trudno jest odróżnić fikcyjne, wymyślone na potrzeby spektaklu opowieści od faktycznych przeżyć twórców. O granicy między fikcją a faktami, a przede wszystkim o kondycji polskiego społeczeństwa i różnych formach neorasizmu rozmawiano podczas spotkania z twórcami, które odbyło się po prezentacji spektaklu.
Blauka, czyli wagary
Ciekawym wydarzeniem towarzyszącym okazał się sobotni koncert duetu Blauka, który tworzy autorka tekstów, kompozytorka i wokalistka — Georgina Tarasiuk oraz basista, kompozytor i producent muzyczny — Piotr Lewańczyk. Co ciekawe, nazwa duetu pochodzi z języka potocznego i oznacza wagary, a jego debiutancka płyta zatytułowana „Miniatura” miała swoją premierę we wrześniu tego roku. Podczas koncertu usłyszeć można było najbardziej znane single Blauki: „Figle zuchwałe” i „Zawzięcie”, a także mniej kojarzone utwory z najnowszej płyty. Wypełniający przestrzeń teatru ciepły głos wokalistki, w połączeniu z klimatyczną muzyką, stanowił idealne zwieńczenie jesiennego wieczoru. Na takie muzyczne wagary chciałoby się chodzić częściej!
Zmierzając do mety
Z opolskim teatrem zetknęłam się po raz pierwszy w ubiegłym roku podczas słupskiego festiwalu Scena Wolności. Zaprezentowano tam wtedy świetne „Zakonnice odchodzą po cichu” — kameralny spektakl w reżyserii Darii Kopiec, zrealizowany na podstawie głośnego literackiego reportażu Marty Abramowicz. Ta teatralna perełka, pokazywana na najważniejszych polskich festiwalach i zdobywająca liczne nagrody, zarówno aktorskie jak i dla najlepszego spektaklu, rozbudziła moją ciekawość pracującym w „Kochanowskim” zespołem i efektami jego pracy. Zaledwie kilka tygodni temu miałam z kolei okazję zobaczyć „Reality show(s). Kabaret o rzeczach strasznych””, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto wybrać się do Opola, by dowiedzieć się więcej o historii tutejszego teatru, zwiedzić jego imponujący gmach i zobaczyć cały zespół aktorski na scenie.
Teatralny Maraton to świetna okazja, by w krótkim czasie nadrobić premiery ostatniego roku i z bliska przyjrzeć się efektom prac zespołu. Bardzo dobra organizacja wydarzenia w połączeniu z wysokim poziomem artystycznym prezentowanych przedstawień sprawiają, że ekipa „Kochanowskiego” to dziś zgrana drużyna. Warto śledzić jej działania, bo z pewnością jeszcze nie raz objawi swoje liczne talenty, a widzom dostarczy niezapomnianych teatralnych wrażeń.
Fot. Edgar de Poray