Wywiady

Dobra sztuka to podstawa

Z Aleksandrem Fabisiakiem, aktorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie, rozmawia Izabela Mikrut

Sztajgerowy Cajtung: Na egzaminie wstępnym na PWST swoim zadaniem aktorskim zaalarmował Pan zakonnice, że jest pożar?

Aleksander Fabisiak: Czytała pani w naszych wspomnieniach?… Rzeczywiście. Nasz profesor, wtenczas rektor, Bronisław Dąbrowski, słynny reżyser i dyrektor Teatru Słowackiego, zadał mi takie zadanie: jestem w nocy, w otoczeniu kolegów, wybucha pożar i mam na to zareagować. Zacząłem wrzeszczeć, że pożar, wstawajcie i tak dalej. Ale pomyślałem, że trzeba zrobić coś więcej, więc rzuciłem się do okien naszej sali, otworzyłem je i zacząłem przez okno krzyczeć, że się pali i żeby wszyscy uciekali. Budynek naszej szkoły, jeszcze na Starowiślnej, czyli Bohaterów Stalingradu ówcześnie, sąsiadował z budynkiem zakonu urszulanek. Jedna z sióstr z tego zakonu wyszła do okna i ochrzaniła mnie dość mocno, powiedziała, że trwa Anioł Pański i czy mógłbym to wszystko ściszyć. Mój egzamin odbywał się więc w dialogu z zakonnicą.

Sz. C.: To znaczy, że skutecznie Pan zaalarmował…

F.: Później się okazało, że zdałem i to z wysoką notą, więc wszystko się udało.

Sz. C.: Podglądał Pan pracę ojca, ale nie chciał się sugerować jego wyborami. Czy, z perspektywy czasu, udało się takie odejście, czy też powiela Pan jakieś rozwiązania?

F.: Oglądałem bardzo dużo spektakli ojca, już od dziecka. Pamiętam, byłem na Baliku gospodarskim, miałem może sześć czy siedem lat i zacząłem z widowni krzyczeć, żeby ojciec nie szedł tamtędy, bo tam było bardzo groźnie… to był taki pierwszy z nim dialog. Co do wyborów… myślę, że tak się nie da, nie można robić kopii, tylko na podstawie scenariusza trzeba wymyślić coś własnego, takiego, w czym bym się dobrze czuł. Poza tym warunki ojca były zupełnie inne, był charakterystyczny i czuł się znakomicie w komediach. Ja też je lubię, ale dramatem nie pogardzę, dobrym, oczywiście. Podstawa to dobra sztuka. A dzisiaj, niestety, mamy do czynienia, nie chcę mówić ostro, ale z chłamem, który chce wbić widza w fotel dla samego wrażenia, a nie ma w tym ani myśli, ani czegoś, co byłoby zastanawiające.

Sz. C.: Lubi Pan role charakterystyczne, a na przykład w rolach amantów zawsze szukał jakiegoś mroku. Jaki rodzaj ról lubi Pan najbardziej? Komiczne czy dramatyczne?

F.: Najlepiej, żeby było i to, i to, ale dobre: dobrze napisane, świetnie zaaranżowane, zainscenizowane przez reżysera. Tu miałem szczęście pracować z samymi potęgami: ze Swinarskim, z Wajdą, z Jarockim, z Łomnickim… same tuzy.

Sz. C.: W takim razie jak u Pana wygląda budowanie roli? Czy teraz bardziej chce Pan słuchać reżysera, czy opierać się na tym, czego nauczył się od swoich mistrzów?

F.: Wszystko polega na współpracy. Jeżeli coś mi się nie podoba, to mówię to otwarcie i po dyskusji dochodzimy do kompromisu. Zbudowanie roli to odkrywanie siebie samego. Dużo zależy tu od reżysera, który może coś pięknie poddać, jak tamci, wielcy. Poddać jakiś pomysł, maleńki szczegół, charakterystyczny, a dużo mówiący o postaci. Wychodząc od takiego szczegółu, czasami można zbudować dużą rolę, tak, żeby postać była żywa, naturalna i miała ciekawą tożsamość.

Sz. C.: A gdyby miał Pan wskazać cechę, która najbardziej mu w aktorstwie pomogła, to co by to było?

F.: Poszukiwanie prawdy. Wszystkie cechy danej postaci są jak puzzle, tworzą ją. Prawda musi przekonać najbardziej nie tylko mnie jako aktora, nie tylko reżysera, ale przede wszystkim widza, do którego wszyscy aktorzy powinni podchodzić z wielkim szacunkiem. Zawsze miałem jako podstawę swojej gry aktorskiej współpracę z widzem: tak, żeby go zainteresować, zaciekawić, może wzruszyć, rozśmieszyć… to już zależy od postaci.

Sz. C.: Jako dziekan PWST był Pan kochany przez studentów i kochał ich. Co im Pan radził?

F.: Byłem dziekanem wydziału aktorskiego u rektorów: Treli, Stuhra i Popiela, w latach 90. Co radziłem? Zależało od każdego studenta z osobna. Prowadziłem sceny klasyczne i współczesne. Do każdego ze studentów, a było około 20 w grupie, trzeba było znaleźć jakiś klucz. Bardzo lubiłem pracować nad sztukami Czechowa, także Dostojewskiego, tam była cała kopalnia postaci, które można było wykorzystać. A miałem doświadczenie, pracując z Wajdą na Biesach Dostojewskiego. Grałem tam rolę Szatowa, od której zacząłem całą swoją pracę, związaną, niestety, z największym dramatem, jaki może zdarzyć się w życiu syna. Na trzeciej generalnej mój ojciec, który grał Tichona, zmarł. Na drugi dzień musieliśmy grać premierę. Ta śmierć strasznie nami wstrząsnęła, nie tylko mną, ale i całym zespołem. Coś wtedy stało się w tych Biesach: w poprzednich próbach nie najlepiej szło, ale ta śmierć spowodowała, że spektakl urósł do rangi takiego, który zapisał się w historii polskiego teatru.

Sz. C.: Twierdzi Pan, że jest introwertykiem?

F.: Że jestem introwertykiem? Czy ja wiem…

Sz. C.: Też się dziwię, no bo jak to się ma do bycia na scenie?

F.: Powiedziałbym tak: nie jestem zbyt wylewny. Muszę zawsze poznać kogoś, z kim mam do czynienia, czy partnera, czy reżysera. Trzeba zjeść z kimś beczkę soli, żeby się dostosować do wspólnej pracy, a czasami w tej pracy wypływają największe emocje. Do tego dochodzi jeszcze spalanie czegoś, co jest niedobre, a jednocześnie narodziny czegoś, co jest piękne. Tak to bywa w tym zawodzie…

Sz. C.: W spektaklu Wielki John Barrymore partneruje Pan Jerzemu Treli, z którym się też przyjaźni. Takie prywatne relacje, kiedy przenoszą się na scenę, pomagają w aktorstwie, czy wręcz przeciwnie?

F.: Bardzo pomagają. Przynajmniej tak jest u mnie, nie wiem, jak u innych. Mnie to bardzo pomaga. Jurek jest zresztą moim największym przyjacielem. Obydwaj potrafimy się na tyle rozluźnić i nie kłamać, że możemy znaleźć najciekawsze relacje, które są pomiędzy nami. A tak à propos, pani z nim rozmawiała?

Sz. C.: Jesteśmy umówieni na rozmowę na czwartek, nie wiem, czy zdążymy przed zamknięciem numeru…

F.: To on pani na pewno powie dużo ciekawych rzeczy, bo oprócz tego, że jest fantastycznym i wspaniałym aktorem, to potrafi świetnie o tym mówić, co nie jest takie powszechne. Mówienie o aktorstwie nie jest łatwe, bo czasami pojawiają się tu takie emocje, które istnieją poza słowem, trudno czasem nazwać coś, co trzeba zagrać. To najlepiej odzwierciedla się w małym geście, w zmrużeniu oka, w drobnym fragmencie mimiki: żeby powiedzieć coś, co znaczy więcej niż cały rozdział powieści.

Sz. C.: Jedną z Pana pasji jest Japonia, skąd takie zainteresowanie?

F.: Japończycy przyjechali przed laty do szkoły teatralnej. Wpadłem im jakoś w oko i zaprosili mnie tam na warsztat, a potem na wielką inscenizację sztuki o Korczaku. Tak się to zaczęło, potem zacząłem tam pracować, reżyserując między innymi tę sztukę o Korczaku. W Japonii sprawa dziecka, zwłaszcza w takich okolicznościach jak podczas drugiej wojny światowej, jest bardzo ważna. Oni w ogóle uwielbiają mówić o dziecku, o specyficznym obrazie dziecka. Dlatego też wybrali tego Korczaka. Scenariusz napisał Jacek Popiel, między innymi nasz rektor PWST. Cieszyło się to sporym powodzeniem, miałem wielką obsadę: dorosłych aktorów było czterdziestu, a dzieci sześćdziesięcioro, proszę sobie wyobrazić. Oni chcieli sobie to tak zainscenizować, zwłaszcza w zbiorowych scenach, na Umschlagplatz, w czasie wywozu dzieci przez Niemców do Treblinki… Doświadczenia japońskie wspominam bardzo dobrze.

Sz. C.: Chciałam zapytać, z jakimi wyzwaniami wiązała się ta praca, ale sto osób w obsadzie to naprawdę wyzwanie…

F.: I to w wielkim teatrze na trzy tysiące miejsc w Tokio. Potem była Osaka i jeszcze parę miast… Spektakl cieszył się ogromnym powodzeniem…

Sz. C.: A czy coś z tamtych doświadczeń przeszczepiłby Pan na nasz grunt?

F.: Przeszczepiłbym wszystko, co się wiąże z działalnością pozasceniczną. Tam doprowadzona do perfekcji była współpraca ze scenografami. Mały przykład: kiedy potrzebowałem do sceny pistoletu, rekwizytor przyniósł mi katalog, w którym było 350 modeli pistoletów, żebym wybrał ten, który najbardziej mi odpowiada. To świadczy o takim obezwładniającym poczuciu odpowiedzialności u tych ludzi, którzy tak straszliwie przywiązują wagę do każdego drobiazgu w swojej pracy. To dla Polaka prawie nie do ogarnięcia. Oni pracują jak mrówki, z takim poświęceniem, pasją, niezależnie od wynagrodzenia. To mnie strasznie uwiodło.

Sz. C.: Jaki ma Pan przepis na aktorski sukces?

F.: Każdy ma inny. To tak, jak mówił Andrzej Wajda: 80 procent to jest obsada, 10 procent to tekst, a następne 10 to jest szczęście. To bardzo dobry przepis, proporcje można jeszcze troszkę odchylać w zależności od wyobraźni, ale mniej więcej polega na tym. Bardzo ważny jest tekst, zaczynam od tego, czy to ciekawe, czy to nie jest rzecz, która chce widza złapać jak rybę na wędkę, tylko po to, żeby go przyciągnąć i nie powiedzieć już nic ciekawego, a za to przytłoczyć go katastrofalnie głośną muzyką, co jest dzisiaj powszechne w teatrach. Ogłuszyć widza, ale nie dać mu nic dobrego, ciekawego, wzruszającego albo śmiesznego do myślenia: niestety, taki jest dzisiaj teatr. W Teatrze Starym, w którym byłem przez pięćdziesiąt lat, najwspanialsze były lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, czasy, w których i Wajda, i Swinarski, i Jarocki mieli najwspanialsze spektakle. Miałem szczęście, że w tym czasie się tam z nimi znalazłem.


Fot. Radek Ragan – Aleksander Fabisiak z Jerzym Trelą w spektaklu WIELKI JOHN BARRYMORE z Teatru STU na scenie Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.


Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,