Wywiady

„DOKRĘCANIE ŚRUBY” – ROZMOWA Z SOLISTKĄ EWĄ OLSZEWSKĄ

Z Ewą Olszewską, solistką Opery na Zamku w Szczecinie rozmawia Magdalena Jagiełło-Kmieciak

„Co jakiś czas zaczynają coraz częściej ukazywać się naszej bohaterce ich duchy, ale tylko wtedy, kiedy same uznają to za stosowne, a ona sama zaczyna tracić zmysły, o co nieszczególnie trudno w wielkim, starym domu. Muszę przyznać, że bardzo dużo wysiłku kosztowała mnie praca nad myśleniem o swojej postaci jako o kobiecie zamkniętej w klatce” – opowiada o swojej roli Guwernantki w „Dokręcaniu śruby” Ewa Olszewska*. O wysoko zawieszonej poprzeczce, ciele i umyśle trzymanym w ryzach krynolin, niewygodnym temacie wykorzystywania seksualnego dzieci, samotnej walce przeciwko złu i wiktoriańskiej moralności z sopranistką rozmawiała Magdalena Jagiełło-Kmieciak.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:

Zacznijmy od źródła, czyli od powieści, dobrze? Henry James, „W kleszczach lęku” lub „Dokręcanie śruby”, w zależności od tłumaczenia. Jakie było Pani pierwsze spotkanie z książkową Guwernantką? Jak ją Pani odebrała?

Ewa Olszewska:

Pierwszy raz spotkałam się z Guwernantką z powieści Henry’ego Jamesa właśnie przy okazji przygotowań do premiery „Dokręcanie śruby” w Operze na Zamku. Jakie ono było? Szybkie. Książka zasiała we mnie niepokój, ale nie mogę stwierdzić, że były to jakieś wyjątkowe przeżycia. Zgoła inaczej sprawa miała się z operą Brittena. Nie wiadomo było, czy zaśpiewać wszystko, czy być mniej zachłanną i wziąć na warsztat tylko jedną partię (śmiech).

Przypomnijmy krótko: o czym jest opera „Dokręcanie śruby”?

Młoda Guwernantka przyjeżdża do wielkiego domu w Bly we wschodniej Anglii, aby zaopiekować się osieroconym rodzeństwem, Milesem i Florą. Początkowo jest nimi oczarowana i z wielką radością, mimo towarzyszących jej wcześniejszych obaw, spędza z nimi czas. Jednak w miarę jej pobytu okazuje się, że dzieci, jak i cały dom, kryją w sobie wiele przerażających dramatów i tajemnic, w które ona sama zostaje uwikłana.

Reżyserka Natalia Babińska opierała się jedynie na libretcie. I w ten sposób mamy tu kobietę, którą wkręca jak śrubę właśnie ten okrutny dom ze swoim mrokiem. Guwernantka musi być silna. Ale czy jest?

Tak, Natalia w pracy nad tą operą opierała się tylko na libretcie, i dobrze. A co do Guwernantki, to fakt, silna być powinna, ale, jak się okazuje, jest zbyt krucha, żeby unieść ciężar, z jakim musi się zmierzyć, zbyt słaba, by przeciwstawić się złu. Z mojego punktu widzenia, mimo wszystko, wykazuje się dużą odwagą, zostając i próbując ratować dusze Milesa i Flory, ale w ostatecznym rozrachunku i tak ponosi klęskę, bo to wszechobecne zło ją zalewa.

Reżyserka twierdzi, że dopiero kompozytor zrozumiał Guwernantkę i możemy to odczuć w muzyce. Też Pani tak to odbiera?

Tak. Henry James, moim zdaniem, nie bardzo jej współczuł. Benjamin Britten zrozumiał ją doskonale. Wystarczy zamknąć oczy i wsłuchać się w to, co stworzył. To, jak genialnie zbudował napięcie dramatyczne tej postaci dzięki precyzji konstrukcji muzycznej, to prawdziwy majstersztyk. Zresztą dzięki temu nie tylko postać Guwernantki, ale i cała opera jest bezdyskusyjnie muzycznym arcydziełem. Poza tym, wszystkie postaci to fragment jego autoportretu, a pamiętając, że był zdeklarowanym homoseksualistą oraz mając na uwadze relacje między Quintem a Milesem, uważny obserwator dostrzeże obraz bardzo skrzywdzonego, szukającego akceptacji wśród innych, samotnego w głębi duszy człowieka. W „Dokręcaniu śruby” Britten pochylił się nad naturą zła, w którą w jakimś sensie sam był uwikłany. Moim skromnym zdaniem, to wszystko wybrzmiewa w całym utworze i nieśmiało myślę sobie, że to po części dlatego tak doskonale potrafił oddać to trujące osamotnienie Guwernantki, bo sam borykał się z tym na co dzień i dlatego tę głębię bólu czuć w jej postaci tak bardzo, że aż serce krwawi. Muzyka i treść, jaką w sobie zawiera, jest tak przerażająco żywa, że czuć ją do szpiku kości.

Opera buduje obraz kobiety sukcesywnie… Przyjazd, zabawy, lekcje, a potem demony, upiory, sytuacje moralnie dwuznaczne. A to wszystko trzeba zagrać i to nie na raty, jak w filmie! To trudne dla artysty, „wyciąganie z siebie” różnych pokładów emocji w jednym czasie?

„Wyciąganie z siebie” różnych pokładów emocji, jak to Pani nazwała, zawsze jest ciężkie, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z rolą pierwszoplanową, czy mniejszą, ponieważ wymaga emocjonalnego obnażenia się przed widzem. W tej realizacji jest to szczególnie trudne, ponieważ jest ona zbudowana jak spektakl teatru dramatycznego, bez szerokich, operowych, jak to lubimy nazywać, gestów, bez pewnego rodzaju nieznośnego erzacu, tak charakterystycznego dla sztuki operowej (oczywiście nie wrzucajmy wszystkich realizacji – jak to się mówi – do jednego wora). W tym spektaklu musimy zbudować w sobie taką emocjonalną drogę, żeby widz uwierzył, że nie gramy tych postaci, tylko nimi jesteśmy i, moim skromnym zdaniem, w tej realizacji musi być widać, że jest nam na scenie coraz trudniej na niej stać i coraz trudniej śpiewać to, co zaśpiewać trzeba. Ktoś pewnie powie: przecież w ten sposób należy „być” w każdym spektaklu, więc co to za różnica. Ano na przykład taka, że są realizacje cięższe, bądź lżejsze gatunkowo. Zagranie takiej postaci, jaką jest Guwernantka, jest ogromnym wyzwaniem pod absolutnie każdym względem, tym bardziej, że jest to spektakl dla ambitnego widza i pozostaje on bardzo wymagający. Poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko. Nie sposób więc przygotować się do niego na chłodno. I tu zaczynają się schody, bo jak to zrobić, żeby szaleć na ich szczycie, ale z nich nie spaść? Myślę, że odpowiedź na to pytanie u każdego śpiewaka będzie trochę inna. Dla mnie ważne jest, żeby wyrzucić z siebie swoje demony i ograniczenia, i uwierzyć, że ma się w sobie na tyle dużo prawdy, żeby choć jedna osoba z widowni uwierzyła w to, co robimy. I jeśli taka osoba się znajdzie i może nawet wzruszy, to znaczy, że warto było i w dalszym ciągu warto jest się dla niej gimnastykować.

Trzeba się gimnastykować, i to mocno, bo Guwernantka przechodzi przemianę na scenie…

Co do samej przemiany Guwernantki, to proszę zobaczyć, jak w krótkim czasie musiała ona dorosnąć, ilu rzeczy musiała się dowiedzieć, jaką ilość „brudów” na siebie przyjąć… Pierwszy raz spotykamy ją w momencie, kiedy jedzie do Bly, żeby zająć się dziećmi. Mimo że już wtedy jest pełna obaw i niepokoju, cieszy się na to spotkanie i wierzy, że wszystko będzie dobrze. Jest podekscytowana opieką nad dwojgiem sierot, które robią na niej bardzo dobre wrażenie i którymi od początku jest oczarowana, i nic nie wskazuje, że to się zmieni. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy po raz pierwszy ukazuje się jej duch Quinta i Guwernantka dowiaduje się od Pani Grose, że ten był tu wcześniej kamerdynerem, a niejaka Panna Jessel sprawowała, przed jej pojawieniem się tu, opiekę nad Milesem i Florą, jednak oboje z Quintem już nie żyją… Od tego momentu co jakiś czas zaczynają coraz częściej ukazywać się naszej bohaterce ich duchy, ale tylko wtedy, kiedy same uznają to za stosowne. Ona sama zaczyna tracić zmysły, o co nieszczególnie trudno w wielkim, starym domu. Jej dusza sama tonie we własnych lękach i popędach, a jakby tego było mało, musi zmierzyć się z tajemnicą dotyczącą stosunków między dziećmi a dorosłymi. Muszę przyznać, że bardzo dużo wysiłku kosztowała mnie praca nad tą postacią, nad myśleniem o niej jako o kobiecie zamkniętej w klatce. Trudno było mi zmusić swoje ciało (nie mówiąc już o głowie…) do tego, żeby trzymało się w ryzach, a jednocześnie nie zapomnieć, że to wszystko, mimo iż uwięzione, cały czas musi żyć. Analiza psychologiczna kreowanej bohaterki, szczegółowe dopracowywanie gestu, ruchu, troska o prawdę sceniczną to była niewątpliwie tytaniczna praca, okupiona traumatycznymi przeżyciami. Być może właśnie dlatego ta postać jest mi tak bardzo bliska… Guwernantka od pewnego momentu nie może już oddychać, dusi się na samą myśl o złu, które czuje w całym swoim ciele, które w tej operze jest przecież sprzeciwem wobec wiktoriańskiej moralności, ramom, poza które tej młodej dziewczynie nie wolno przecież wyjść…. Zostaje ona wrzucona w świat i problemy, których kompletnie nie rozumie i z którymi, mimo jak najlepszych chęci, nie jest w stanie sobie poradzić. Jest przerażona krzywdą wyrządzoną dzieciom i chciałaby ją z nich zmyć, ale wie, że nie może. Jeszcze bardziej przeraża ją fakt, że dzieciom się to podoba i one wolą grać kartami Quinta i Jessel. Czuje się opuszczona i bezradna, postawiona pod ścianą, bez jakiejkolwiek pomocy, chce uciec od tego horroru, ale wie, że to niemożliwe. Jednocześnie jest świadoma, że nie jest w stanie podołać temu sama, dlatego pisze list do wuja dzieci. I w tym osamotnieniu, bezradności, rozdarciu, zgubiona w swojej niewinności próbuje ratować, co się da. A na koniec jeszcze musi przeżyć śmierć dziecka… Trudno przedzierać się przez zakamarki swojej duszy, żeby wydobyć z siebie choć odrobinę tego cierpienia, którego przyszło jej doświadczyć. Trudno wyobrazić sobie to wszystko, a co dopiero to zagrać… Jak to zrobić? Nie wiem… Wiem, że na pewno trzeba uwierzyć, nie tylko w duchy, ale i w samą siebie. A ponieważ to jest teatr, to wszystko jest możliwe.

Czyli samotna i sama przeciwko złu… A czasy wiktoriańskie, przyznajmy, dla kobiet przyjazne nie były?

Tak, to prawda, Guwernantka jest sama w tej walce przeciwko złu, które z każdą kolejną sceną coraz bardziej oplata nie tylko cały dom w Bly i jego mieszkańców, ale również ją samą. A biorąc pod uwagę wiktoriańską Anglię i to, że mówimy o kobiecie z tamtych czasów, można naprawdę zwariować. Ta panująca wówczas rygorystyczna moralność, brak dostępu do edukacji dla kobiet, nie mówiąc o ich braku prawa do głosowania… Rola kobiety sprowadzona właściwie do dbania o dom, męża oraz rodzenia dzieci. Nie, żeby w byciu żoną i rodzeniu dzieci było coś złego, bo zaraz mnie ktoś zlinczuje. Ale ten brak jakichkolwiek praw, sztywne ramy, poza które pod żadnym pozorem wyjść nie wolno, bycie tylko dodatkiem postrzeganym jako ten bez woli i rozumu, jest dla mnie nie do zniesienia… Kobieta uwięziona w domu, strażniczka domowego ogniska, piękna, odpowiedzialna i zaradna, która musi udźwignąć ciężar życia w klatce, zniewolona, ale postrzegana jako nierozumna, strażniczka moralności. A propos, w epoce wiktoriańskiej bardzo rozwinęła się prostytucja… To właśnie jeden z paradoksów tej epoki – z pozoru przyzwoitej, zachowawczej, poprawnej, a pod spodem kipiącej od stłamszonych pragnień. I jak w tym wszystkim ma się odnaleźć młoda, niczego nieświadoma dziewczyna, która walczy ze swoimi demonami, czemu w ogóle nie sprzyja epoka, w której żyje, „uwięziona” w wielkim domu, który aż kipi od wielkich tajemnic, pragnień, żądz? Prawda jest jednak taka, że ta wiktoriańska klatka bardzo pomaga w stworzeniu jej postaci – postaci dziewczyny, która w przyszłości, w imię tego, co było jej wpojone, ma udźwignąć każdy, nawet największy ciężar, będąc cały czas zamkniętą w swojej niewoli…

Szczecińska inscenizacja oparta jest na symbolice, między innymi dlatego, że chodzi o erotykę, i, co bardzo prawdopodobne, molestowanie seksualne dzieci. Czy ta symbolika współgra z Pani estetyką?

Tak, współgra, ponieważ nie została moim zdaniem przekroczona granica erotycznej nieprzyzwoitości, a pamiętajmy, że jest to szczególnie ważne, ponieważ mówimy o dzieciach, które z natury są czyste. Jakiekolwiek seksualne zbliżenia z nimi są wyrządzeniem im tak ogromnej krzywdy, że powinny budzić powszechne obrzydzenie i być traktowane jako największe okrucieństwo. Cieszę się, że relacje pomiędzy Panną Jessel a Florą oraz w szczególności pomiędzy Quintem a Milesem w naszej realizacji zostały przedstawione w taki, a nie inny sposób. Myślę, że należy znać granice i wiedzieć, w którym momencie powiedzieć „stop”. I jestem pewna, że akurat do tej produkcji nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego reżysera niż Natalia Babińska.

To jeszcze o dzieciach. Trudno się z nimi gra na scenie, gdy mowa o problemach chowanych pod dywan? Trzeba mocno uważać?

Dzieci to materia bardzo wrażliwa, delikatna i niewinna, więc siłą rzeczy trzeba bardzo uważać. I tak też było w tym przypadku. Natalia nie wtajemniczała ich w ten trudny temat, który musieliśmy zagrać. Niewygodne rzeczy próbowała ukazać w sposób bardzo wielostronny. Było przy tym dużo śmiechu, bo trudno było utrzymać powagę, słuchając jej tłumaczeń. Jednak w trakcie przygotowań do premiery okazało się, że dzieci wiedzą dużo więcej niż my, dorośli, chcielibyśmy, żeby wiedziały, a że trafili się nam naprawdę zdolni, młodzi ludzie, to bycie z nimi na scenie było czystą przyjemnością. Cieszę się bardzo również z tego, że w naszej realizacji role Milesa i Flory nie zostały powierzone dorosłym śpiewakom, ponieważ oni nie są w stanie oddać tej wyjątkowej atmosfery, którą tworzą te młode istotki. Myślę, że to również dzięki temu ten spektakl dodatkowo zyskał na wartości. W ogóle mam takie wrażenie, że kiedy dzieci pojawiają się na scenie, to dzieje się jakaś magia. Może jest to związane z ich czystością, nie wiem. Ale wiem na pewno, że dzieje się coś niezwykłego.

Pani ulubiona scena to? I najtrudniejsza?

Trudno takie wskazać, kiedy ma się do czynienia z tak wybitnym dziełem, jakim bez wątpienia jest ”Dokręcanie śruby”, jednak myślę, że dla mnie jest nią cały finał drugiego aktu ze względu na ładunek emocjonalny w nim zawarty. Nie znaczy to, że we wcześniejszych fragmentach go nie ma, jednak w tym, nie mówiąc już o trudnościach muzycznych i technicznych, następuje kumulacja wszystkich możliwych emocji, podbita maksymalną dawką zła, które już tutaj hamulców nie zaciąga, a całość kończy śmierć dziecka. Granie takiej sceny, od kiedy zostałam mamą, przychodzi mi obecnie z dużo większym trudem, chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego…

Czy zło w tej operze ostatecznie zwycięża?

To już pytanie do widzów.

Za co lubi Pani tę operę?

Za to, że jest teatrem od pierwszej do ostatniej nuty.

Wiktoriańskie czasy, wiktoriańskie stroje. Chyba trudno grać w ciasnej, pętającej ciało krynolinie, dosłownie i w przenośni?

Serdecznie zapraszam do „wbicia się” w krynolinę. Zobaczy Pani, jakie to przyjemne (śmiech). Trudno jest grać w trudnych kostiumach, ale na tym również polega piękno naszego zawodu, że im więcej włoży się wysiłku (i nie mówię tu tylko o krynolinach), tym większą ma się satysfakcję, jeśli się uda. Jeśli oczywiście cokolwiek się uda (śmiech).

Wiem, że Ewa Olszewska nie lubi krynolin. Jakie ma Pani artystyczne plany na przyszłość?

To prawda – nie lubię, wolę trampki i dres, ale w teatrze obowiązują mnie inne reguły gry. Poza tym staram się zajmować swoim „podwórkiem”. A co do moich planów artystycznych, to proszę zapytać moją dyrekcję – sama jestem ciekawa (śmiech).

Zapytam! Dziękuję za rozmowę.

Fot. Marek Grotowski©Opera na Zamku

Komentarze
Udostepnij