Recenzje

Dwugłos w sprawie „Boże mój!” w Teatrze Polonia

Recenzje na cztery ręce, czyli jeden ZA, drugi PRZECIW

O spektaklu „Boże mój!” Anat Gov w reżyserii Andrzeja Seweryna w Teatrze Polonia w Warszawie – piszą Agnieszka Supińska i Wiesław Kowalski

ZA – Wiesław Kowalski

Boskość – adamowe plemię – psychologia

Dramat Anat Gov, choć oparty na przejrzystej architektonice jeśli chodzi o sposób ujęcia dialogu w słowa, ma też w sobie siłę, która może kusić przede wszystkim aktorów różnokształtem wzajemnych powiązań, które w trakcie długiej komunikacji protagonistów ulegają jednak dość sporej konwersji. I oto w Warszawie możemy aktualnie skonfrontować dwie reżyserskie wizje, które w zupełnie inny sposób próbują dokonać dialogowej orkiestracji i przetransformować ją również na działaniowo-emocjalne interakcje.

Zatem kiedy wciąż  na deskach Teatru Mazowieckiego możemy oglądać przedstawienie Marka Pasiecznego z Dorotą Landowską i Andrzejem Mastalerzem, a w pamięci mieć pozostający  do dzisiaj w repertuarze spektakl  Jacka Orłowskiego z Bronisławem Wrocławskim i Mileną Lisiecką w Teatrze Jaracza w Łodzi, Teatr Polonia –  w koprodukcji z krakowskim Teatrem Stu – decyduje się na realizację dramatu, który jest w stanie zaistnieć na scenie tylko dzięki aktorom potrafiącym scementować potok płynących słów z aktorską prawdą i wiarygodnością, a także z inscenizacyjnym konceptem reżysera. Trzeba przyznać, że Marii Seweryn i Krzysztofowi Pluskocie, a także młodziutkiemu Ignacemu Lissowi, udało się zaczarować widownię, która na czwartym po premierze spektaklu, z ogromnym zainteresowaniem i inteligentnym wyczuciem na każdy dialogowy niuans nie boi się spontanicznie reagować, brawami nagradzając również i te kwestie, które wychodzą poza niefrasobliwe kontestowanie boskości. I to jest bez wątpienia ogromne zwycięstwo nie tylko samych aktorów, ale i reżysera Andrzeja Seweryna, który potrafił z partytury gadających przez półtorej godziny głów uczynić żywe, dynamiczne i zaskakujące widowisko, na przekór tekstowi, który może i niekiedy bywa dość przewidywalny w swych myślowych schematach, co w konsekwencji mogłoby skutkować deklaratywnym wyrażaniem poglądów i racji jego bohaterów.

Trzeba jednak przyznać, że w Polonii, na tle ogrodu, który czeka na deszcz, jesteśmy świadkami psychodramy, która koncepcje wiary prezentuje w sposób przekonujący, sugestywny i wciągający, niezależnie od tego na ile w nas zwątpienia czy też tęsknoty za absolutem. Pluskota z Seweryn grają razem jak dobrze zestrojony instrument, omijają z powodzeniem literackie mielizny czy oczywistości. Słucha się tego, dzięki złożoności psychologicznej postaci i dialogowej lekkości, znakomicie. On w roli tajemniczego, zamkniętego w sobie Boga bywa też eksplozywny, choć raczej swoją neurotyczność czy zdenerwowanie woli demonstrować w dojmującym milczeniu, wyciszeniu, oporności, ze spokojem wyrażając swoje argumenty czy wątpliwości związane z oczekiwaniem pomocy i psychoterapeutyczną zasadnością. Miewa stany bardziej gwałtownego uczestniczenia w akcji, ale podprowadzane są one przez reżysera zawsze w zgodzie z napięciem, jakie rodzi się w danej chwili między bohaterami.  Ostatecznie warto zobaczyć jak Bóg Pluskoty bierze na barki swoje winy i tłumaczy się z katastrofy, która się dokonała. Ona w roli psychoterapeutki Elli i matki chorego na autyzm syna (bardzo dobry w tej roli Ignacy Liss), w początkowym stadium rozmowy bywa dość często ironiczna (trudno się zresztą temu dziwić, kiedy ktoś tak niespodziewany jak Stwórca Świata trafia  do jej skromnego gabinetu – do tego posiada absolutną wiedzę na temat jej osobistego życia ), ale ostatecznie wygrywa w niej dążność na swój sposób moralizatorska (tyle że obramowana bardzo ludzkim pejzażem),  czasami też wręcz oskarżycielska (ale pozbawiona arogancji czy afektacji), która nie ma tu jednak nic wspólnego z nudną dydaktyką, a wynika przede wszystkim  z chęci czy potrzeby dociekliwego i rzeczowego rozwiązania boskich problemów, narosłych w końcu przez kilka tysięcy lat. A grzechów się nazbierało sporo (brak wrażliwości, besserwisserstwo… to tylko niektóre z nich) – będzie musiała zatem Ella, z całą swoją logiczno-analityczną przenikliwością, inteligencją i praktycyzmem, zmierzyć się z okrucieństwem tego wszystkiego, co spotkało człowieka w jego dążeniach do przezwyciężenia  pojawiających się  przeciwności losu.

Warto tu zaznaczyć, że Andrzej Seweryn nie zapomina o tym, że tekst izraelskiej  dramatopisarki jest tak naprawdę komediodramatem, co ciekawie wybrzmiewa szczególnie w pierwszej części spektaklu. Dzięki temu nie ma w sobie nic z nudnego  referatu na temat wyjaśniania świata z perspektywy jego relacji z Bogiem, a jest autentycznym dialogiem z widzem, do którego wiedzy, świadomości, myśli  i łączenia faktów też się odwołuje. W finale pojawia się w końcu upragniony deszcz,  jabłko podarowane Elli przez Boga trafia na chwilę do rąk jej syna… Dalsza kontestacja straciła swą moc. Pozostaje żyć i pracować. I w tych działaniach spalać swoją energię. Być może wtedy zdarzy się cud?

PRZECIW – Agnieszka Supińska

Człowiek tworzy, Bóg się śmieje

Teatr Polonia jest sceną zrzeszającą widownię specyficzną – to tu puentą wieczoru są żarty z rządzącej władzy, a teksty – niezależnie od tematyki – sprowadza się do komiksowej narracji z kropką nad “i” w skrócie PiS. Najnowsza premiera z Marszałkowskiej – „Boże mój!” – to spektakl oparty na trudnym dla reżysera tekście, który sam w sobie nadaje się bardziej na paradokument z Bogiem wyznającym prawdę „w setce”, niż dzieło godne teatralnej sceny. Niemniej tekst do odratowania, co pokazał Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi. Niestety, nie w inscenizacji Polonii.

Po październikowej premierze „Krzeseł” Ionesco na deskach teatru Polonia targały mną dwojakie uczucia. Z jednej strony alergia na ułomność próby współczesnych nawiązań w klasycznych tekstach – kręciłam nosem na tę dziwną manierę inscenizatorów, którzy majstrują przy słowie, nadając mu polityczny wydźwięk i to na nim kładąc akcent. Z drugiej strony – omotana pięknym entouragem i  wyważonym dźwiękiem chciałam zobaczyć kolejną realizację twórców z Marszałkowskiej. Jednakże po obejrzeniu spektaklu chciałoby się zawołać: Boże mój!

Baczniejszy widz zadałby sobie pytanie: co wyniknie ze spektaklu, w którym jedną z głównych ról – w teatrze Krystyny Jandy – gra Maria Seweryn (córka), reżyserem jest Andrzej Seweryn (były mąż), a w zespole realizatorskim udaje się zmieścić jeszcze młodego Yanna Seweryna (syn Andrzeja Seweryna z kolejnego małżeństwa).

„Boże mój” to realizacja tekstu izraelskiej autorki Anat Gov, która wpadła na rewelacyjny pomysł wizyty Boga w gabinecie psychoterapeutycznym. Idea jest przednia, niestety sam tekst już nie. Komiksowe żarty, szukanie na siłę uwspółcześnienia, dość banalna fabuła i przewidywalny finał to tylko kilka z wielu elementów, które składają się na rozczarowanie podczas jego czytania. Tym bardziej ciekawa byłam, jaki pomysł na spektakl będzie miał Andrzej Seweryn, wybitny aktor i niezwykle uznana osoba w świecie teatru.

Spektakl powstał w oparciu o tak dramatycznie czytelny tekst, że widz już w pierwszych pięciu minutach zna jego puentę, sens i przesłanie. Podczas antraktu widownia się zakłada, czy najpierw spadnie upragniony deszcz, czy autystyczne dziecko wypowie w końcu oczekiwane słowo „mama”?

Ale od początku. Do mieszkania psychoterapeutki wybiera się nie kto inny, jak sam Bóg (w osobie mężczyzny proszącego o pilną pomoc). Bóg nieradzący sobie ze swą samotnością, złakniony miłości, Bóg, który traci swą siłę sprawczą. Bóg-pacjent. Pomysł, który w swym przewrotnym odwróceniu ról zdaje się niemal genialny.

Niestety, wszystko co niezwykłe i wielkie zawiera się jedynie w pomyśle. Dalej bowiem jest tylko gorzej i gorzej, od dialogów rodem z „Dlaczego ja”, po finał z taniego melodramatu. Andrzej Seweryn najwyraźniej nie docenia inteligencji widza, serwując mu produkt tani i masowy, nie zadając sobie trudu wniknięcia w oryginalną ideę, stworzoną przez Gov. Przeciwnie, podąża jej nieco grafomańskimi ścieżkami, ustawiając główną parę aktorów w konwencji gry naturalno-realistycznej z elementami taniej groteski, rodem z paradokumentów. I tak też zbudowana jest rola zarówno Marii Seweryn, psychoterapeutki, jak i Krzysztofa Pluskoty, który wciela się w postać nieszczęsnego Boga.

Z początku przybysz chce rozpocząć wizytę anonimowo, przedstawiając się jako Pan B. Jednak w ciągu kilku minut dochodzimy do podsumowania – oto przed nią jest Stwórca. Osłabiony i tak blisko człowieka, jak nigdy nie był, jak nigdy nie śnił, by móc się znaleźć.

Aktorzy są bardzo przejęci swoimi rolami – Maria Seweryn, która przez dwie godziny dygoce nad sobą (a może nad swoją grą?) i Krzysztof Pluskota, który mimo wdzięcznej gry i jakiejś takiej mimochodem przenikającej widownię delikatności zaczyna wspólnie z terapeutką trząść się nad losem swoim i nieszczęsnych widzów. Jedynym aktorem, który broni się w tym przedstawieniu, jest student II roku Akademii Teatralnej – Ignacy Liss, grający z powodzeniem  autystycznego syna głównej bohaterki.

Bycie zabawnym, prowadzenie dialogów opartych na komicznym zestawieniu spraw biblijnych z otaczającą nas współczesnością i aktorskie gagi to zdecydowanie za mało, żeby móc powiedzieć o jakimkolwiek sukcesie przedstawienia.

Ileż wszak można wyciągnąć z tak kapitalnego pomysłu, jaki jest kanwą „Boże mój!”! Ile subtelności, pytań, filozoficznych powiastek (nawet przedstawionych w stylu żydowskiego szmoncesu, jak chce tego autorka tekstu)! Zamiast tego mamy sporo dość topornego humoru, nachalne odwołania do popkulturowych żartów i powiedzonek. Ktoś może oczywiście powiedzieć: przecież to komedia, a może nawet farsa, ale czy komedia nie powinna również wstrząsać, poruszać, odkrywać to, czego boimy się powiedzieć? „Boże Mój!” Anat Gov to sztuka oparta na świetnym pomyśle – rozmowie człowieka z Bogiem, niczym średniowieczna rozmowa mistrza Polikarpa ze Śmiercią. Żyjemy codziennością, dziecko płacze, obraz zbity, a tu przed nami opatrzność obnażona w całej okazałości, niejako poddana, zagubiona w swojej mocy i niemocy nad ludzkością. Motyw wanitatywny, który aż się prosi o rozwinięcie, zostaje jednak zabity w zarodku. Reżyser nie wchodzi w polemikę z ludzkimi wyobrażeniami i słabościami. W punkcie wyjścia mamy obraz Stwórcy, który może wszystko, jednak przychodzi niemalże na kolanach, kajając się przed człowiekiem. Mógł być chory na znane nam choroby. Diagnozowany. Mógł w swej interpretacji być Napoleonem, Yeti lub wcieleniem Stalina. Jednak już w pierwszych chwilach w oczach terapeutki i widza stał się pokonanym Bogiem. Kolejnym poddanym człowieka.

Ale jedyne, co pozostało, to przerysowana rola terapeutki i partnerujący jej w tym Bóg, który w swojej grze nie potrafi chyba jednak wyzbyć się z siebie człowieka.


Fot. Katarzyna Kural-Sadowska

 

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,