Recenzje

Dwugłos w sprawie premiery „Matki” w Teatrze Ateneum w Warszawie

O spektaklu „Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Paulina Sygnatowicz i Katarzyna Harłacz.

Na TAK – Paulina Sygnatowicz

Psychoterapia, czysta forma i surrealistyczne obrazy

„Matka” w reżyserii Anny Augustynowicz w warszawskim Teatrze Ateneum nie jest spektaklem prostym. Ale gdy oswoimy się z jego formą i skupimy na warstwie tekstowej, okaże się, że jest niesłychanie klarowny i z precyzją wydobywa witkacowskie idee.

„Skomponowałem w wagonie, jadąc do Jaworskich pod Warszawę, potworny dramat Czystej formy pt. ’Matka’” – pisał w listopadzie 1924 roku w liście do żony Stanisław Ignacy Witkiewicz. Dwanaście lat wcześniej uczestniczył w psychoanalizie prowadzonej przez doktora Karola de Beaurain. Ten diagnozuje u niego „kompleks embriona”. Uważa, że jego pacjent musi przeżyć wstrząs, aby narodzić się na nowo jako artysta i jako człowiek. Młodemu Stanisławowi ciąży artystyczna „opieka” ojca – doskonale znanego i poważanego w Zakopanem malarza i architekta. Aby się od niej uwolnić, zaczyna się podpisywać jako Witkacy. Te zdarzenia wydają się być kluczem do zrozumienia „Matki”, jednego z najważniejszych dramatów Witkacego.

Pępowina nie do przecięcia

Anna Augustynowicz czyta Witkacego z dużą uwagą i rozwagą. Świadomie używa reżyserskiego ołówka i kreśli skróty, które pozwalają wyraźnie wydobyć witkacowską, często przecież zagmatwaną, myśl. Usuwa ostatnie sceny (gdy do akcji wkraczają Robotnicy). Ideowa walka Leona Węgorzewskiego (znakomity Adam Cywka) o uratowanie świata przed szarzyzną i degrengoladą ludzkości schodzi na dalszy plan. Ważniejsze staje się uwikłanie w relację z matką (niesłychanie skupiona, magnetyczna wręcz Agata Kulesza) i nieżyjącym już ojcem. Janina Węgorzewska, wdowa, która niechętnie przyznaje się do arystokratycznych korzeni, utrzymuje siebie i dorosłego syna – filozofa i artystę – robiąc na drutach. Obojgu ta relacja ciąży, oboje nie potrafią się z niej uwolnić. Może nie chcą. A może nie jest to możliwe. Nawet po swojej śmierci Janina powraca do syna – jako młoda dziewczyna. We śnie czy w narkotycznej wizji Leona – nie ma to znaczenia. Ważniejszy wydaje się fakt, że pępowina łącząca Leona nie tylko z matką ale i ojcem, który nie mógł mieć znaczącego wpływu na jego wychowanie (zawisnął na stryczku, gdy chłopiec miał trzy lata), nigdy nie zostanie przecięta. Kulesza kończy spektakl wymownym „Ja wcale nie chcę umierać”. Mocna, znakomicie poprowadzona scena konfrontacji z ojcem (w obie postaci wciela się Cywka, prostymi zabiegami podkreślając chwilowe zamiany ról) staje się gorzkim przesłaniem tego spektaklu – niezależnie od wszystkich prób, jakie podejmujemy w zaciszu własnego umysłu czy w gabinecie psychoterapeuty, nie uwolnimy się od wpływu rodziców na nasze postawy i zachowania.

Surrealizm i czysta forma

Jest w tym spektaklu coś z surrealistycznych dzieł René Magritte’a. Finałowy obraz, gdy w czarnej czeluści sceny widać tylko czerwone kółko przywodzi na myśl „Bankiet” z 1958 roku. W projekcjach video Wojciecha Kapeli pojawiają się ptaki w locie tak charakterystyczne dla prac Magritte’a. Wreszcie meloniki – najbardziej chyba rozpoznawalny atrybut belgijskiego malarza, które przez cały spektakl noszą na głowie Janusz Łagodziński i Łukasz Lewandowski. Niezależnie od tego, czy te skojarzenia są zamierzone czy zupełnie przypadkowe, pokazują, jak Augustynowicz dobrze czuje surrealistyczną formę. Choć myśląc o surrealizmie często widzimy przed oczami kolorowe obrazy Salvadora Dali czy samego Witkacego, spektakl jest utrzymany w czarno-białej estetyce. To dowód na to, jak uważnie Augustynowicz czyta dramat (już na pierwszej stronie autor wyraźnie pisał: „Ubrania i dekoracje tylko i jedynie w tonach czarno-białych”). Za Witkacym zrywa z realizmem i psychologicznym podejściem do postaci. Aktorzy (w spektaklu możemy oglądać też Ewę Telegę i Zofię Domalik) z dużym wyczuciem balansują na granicy tragizmu i komizmu, tak charakterystycznym dla groteski, która wpisana jest w ten dramat. Udaje się im tym samym zbliżyć do witkacowskiej Czystej Formy.

Warto włożyć intelektualny wysiłek, aby przebić się przez warstwę formalną i czerpać przyjemność ze znakomitych aktorskich kreacji Agaty Kuleszy (która wbrew swoim początkowym obawom ma pełen warsztat i predyspozycje, aby mierzyć się z ikonicznymi rolami Ewy Lassek czy Haliny Mikołajskiej) i Adama Cywki, który zaskakuje mocną i rezonującą rolą. Choć z pewnością nie jest to łatwe zadanie.

Współczesne zabawy „Czystą Formą” Witkacego

Nie do końca na TAK – Katarzyna Harłacz

Inscenizacja dramatu Witkacego „Matka” w Teatrze Ateneum dobrze oddaje sedno dzieła autora, lecz nie do końca spełnia oczekiwania, głównie ze względu na nienaturalność i przesadę – zabiegi, które zastosowała reżyserka spektaklu, Anna Augustynowicz, jako interpretację czystej formy Witkacego. Mimo tego spektakl zawiera wiele ciekawych poszukiwań. Jego wyrazistym elementem jest warstwa wizualna, która mocno przyciąga uwagę i jest nośnikiem wielu znaczeń. Równie ciekawe, choć w ostatecznym efekcie mniej udane, są także interpretacje muzyczne.

Koncepcja czystej formy została stworzona przez Stanisława Ignacego Witkiewicza, aby uwolnić sztukę od klasycznych, realistycznych wzorców i odświeżyć jej skostniałą strukturę. Witkacy dążył do oswobodzenia się od tradycyjnych sposobów reprezentowania rzeczywistości, wykorzystywał przy tym surrealistyczne, groteskowe i z pozoru bezsensowne elementy. Jego celem było zerwanie z szablonem, odrzucenie bezmyślnego naśladownictwa życia jako nietwórczego przetworzenia rzeczywistości. Koncepcja czystej formy była idealistyczną wizją, do której Witkacy dążył, ale sam w swoich dziełach nie zawsze w pełni ją stosował. Zbyt wiele eksperymentalnych technik mogło sprawić, że dzieło stałoby się nieczytelne i tym samym przestałoby czemukolwiek służyć.

Teatr Ateneum w Warszawie podjął się wystawienia kultowej sztuki Witkacego pod tytułem „Matka”. Utwór ten, charakteryzujący się groteskowym stylem, miał z zasady być przerysowaniem dramatu psychologicznego. Jednak mimo swojej dziwnej, nietypowej formy jego celem było uchwycenie istoty przekazu i skłonienie odbiorcy do refleksji na temat uwikłań rodzinnych – nad miłością, która jednocześnie może być toksyczna i uzależniająca.

Teatrowi Ateneum jednak nie udało się w pełni wyrazić wszystkich wartości Witkacowskiego dzieła. W spektaklu szczególnie przeszkadzała nienaturalność oraz jakiś przerost w zachowaniu aktorów (z całym szacunkiem dla ich gry, wiadomo, że ta estetyka wynikała z wizji artystycznej reżyserki Anny Augustynowicz). Głośne krzyki i dialogi stanowiły wyzwanie dla autentyczności jakiejkolwiek komunikacji. Piękna muzyka, pojawiająca się nagle i nagle milknąca, nie pozwalała na pełne zanurzenie się jej w atmosferze. Znana kołysanka dla dzieci „Aaa, kotki dwa…”, wyśpiewana jak rodem z horroru (co samo w sobie było interesującym pomysłem), pojawiała się bez odniesienia i nagle się urywała. Gwałtownie dochodzące głosy strzałów z karabinu zbyt agresywnie zakłócały rytm odbioru tekstu. Dziwne ruchy tangowe bohaterów, zastępujące normalne poruszanie się, wydawały się niezgrabne. Być może miały być groteskowe, lecz zabrakło im temperamentu i zdecydowania, by wyrazić swój charakter.  

Najbardziej wyrazistym elementem spektaklu okazała się warstwa wizualna. Piękne obrazy, silne operowanie światłem, ekspresyjne, niemal fotograficzne kompozycje przyciągały uwagę. Wszystko tu było klarowne i mocne, ale pozbawione sztuczności. Naturalne materiały kostiumów i proste ubrania dobrze oddawały charaktery bohaterów. Na tym tle czerwona piłka, którą kurczowo trzymał syn Leon, kontrastowała z wyraźnie oddzielającą się kolorystycznie resztą sceny. Leon wydawał się być z tą piłką złączony, jakby była ona nierozerwalnie z nim związana. Tę samą piłkę trzymała później Matka, gdy pojawiła się jako duch. Gdy trzymała ją na brzuchu, nawiązywała do brzucha ciężarnej kobiety; gdy gwałtownie turlała nią w kołysce, pokazywała swój brak czułości i elementarnych matczynych uczuć względem dziecka. Choć zachowanie bohaterów wydawało się absurdalne, to jednak było na tyle zrozumiałe, że niemal krzyczało o dziwnych relacjach panujących w tym domu.

Szkoda, że nie udało się w pełni wydobyć wszystkich walorów tak pięknego i wartościowego dramatu. Być może wystarczyłoby tylko zrezygnować z nienaturalnego krzyku i sztuczności, wiele aspektów tekstu było bardzo ciekawie pomyślanych. Plejada wspaniałych gwiazd zachęcała do obejrzenia przedstawienia. Agata Kulesza w roli Janiny (Matki) była wyraźną postacią, dawała z siebie wszystko, choć jej intensywny krzyk zakłócał odbiór sztuki. Adam Cywka dobrze wygrywał postać Leona, ale sztuczność jego postaci była trochę nijaka w wyrazie. Łukasz Lewandowski ze swoim naturalnym i pięknym głosem był zupełnie niewidoczny w tak zaproponowanej estetyce.

Sam Witkacy zachęcał do intensywnych, wręcz przesadzonych interpretacji „Matki” i podkreślał potrzebę prowokowania i szokowania widza. Jednakże nie jest łatwo użyć prowokacji, pozostając jednocześnie wiernym przekazowi dzieła, tak aby te zabiegi nie sprowadziły się do powtarzania jakichś dziwnych schematów i nie stały się banalne. Ważne jest zachowanie czytelności i spójności przekazu nawet w najbardziej ekscentrycznych zabawach.

Treść dramatu Witkacego, niestety, nadal pozostaje aktualna. Rodzinne uwikłania, miłość połączona z uzależnieniem od siebie, nierozwiązane konflikty z przeszłości, które wpływają na teraźniejszość, oraz brak zdrowej komunikacji między członkami rodziny to nadal istotne tematy, które wymagają uwagi. Niemożność wyjścia z tego zaklętego kręgu stanowi tragiczny aspekt ludzkiego doświadczenia, który potrzebuje głębszego zrozumienia i refleksji. Warto wciąż o tym rozmawiać.

fot. Krzysztof Bieliński

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , ,