Keith Donohue: O chłopcu, który rysował potwory. Prószyński i S-ka, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Od początku horroru skrzyżowanego z thrillerem (a budowanego jak obyczajówka psychologiczna, żeby misz-masz gatunkowy był jeszcze bardziej intensywny) Keith Donohue odwołuje się do kwestii obecnych w kulturze i w świadomości czytelników, żeby na bazie pozornie logicznego zjawiska nabudowywać rosnącą atmosferę grozy. Mały Jip sprawia problemy wychowawcze, a dokładniej – poważnie nadszarpuje nerwy matki. Nie pozwala na kontakt dotykowy, agresją reaguje na każdy przejaw bliskości ze strony rodziców. Ojciec jasno określił zasady dawno temu – nie pozwala dziecku się bić, wymaga i egzekwuje posłuszeństwo. Matka jednak staje się coraz częściej ofiarą przemocy i nie ma możliwości dotarcia do chłopca. Jip cierpi na zespół Aspergera, ale zanim stało się to oczywiste, rodzinę czekała cała wyprawa po lekarzach – bezradnych wobec dziwnego zjawiska. Do aspołecznych zachowań chłopca doszedł jeszcze lęk przed przestrzenią. Jip praktycznie nie wychodzi z domu, jeśli nie musi (kiedy musi – okupuje to wielkimi histeriami, wyczerpującymi dla wszystkich w pobliżu). Na szczęście ma przyjaciela, chłopiec z sąsiedztwa nie zwraca uwagi na przykrości, które sprawia mu Jip, spędza z nim wiele czasu i daje wytchnienie dorosłym.
Przy takiej kreacji bohatera nikogo dziwić po prostu nie może, że Jip widuje potwory. Nie dość, że dzieci często tworzą sobie bohaterów z koszmarów – wyobraźnia zapewnia im zdrową porcję strachu, ale i specyficznej rozrywki, to jeszcze kilkulatek przy wszystkich swoich schorzeniach i nie do końca zgłębionych przypadłościach ma – w oczach odbiorców – pełne prawo do tego, żeby funkcjonować na granicy świata realnego i onirycznego. Potwory przestają być niewinne i dziecięce wtedy, gdy dotyczą najbliższego otoczenia: zdarza się, że Jip widzi zwłoki lub szkielety bliskich. Jednak bardziej zaprzątają jego uwagę namacalne zjawy, te, które przynoszą prawdziwe zagrożenie. Oczywiście Jipowi nikt nie wierzy, rodzice próbują racjonalnie tłumaczyć a to dobijanie się do domu w nocy, a to dziwną postać, która biegnie po poboczu. Zachowują się tak samo jak w przypadku przepędzania wyimaginowanych potworów spod łóżek dzieci – przeganiają strachy bagatelizowaniem tematu. Tyle tylko, że sami też odczuwają czyjąś obecność. I tutaj Keith Donohue skręca w stronę prawdziwego horroru, świetnie w dodatku realizowanego.
Związek między twórczością chorego chłopca i pojawiającymi się w okolicy domu potworami jest oczywisty i nie trzeba tu czekać do finału, żeby poznać prawdę, którą mają odkryć bohaterowie. Zasady są jasne: dziecko wie, co się dzieje, rodzice w to nie wierzą (nawet jeśli chcieliby próbować się domyślać). Ich wiara nic tu nie zmieni, bo liczy się wyłącznie stałe przekraczanie świata snu i jawy. Matka staje się coraz bardziej sfrustrowana, szuka pomocy u księdza, ale i u jego japońskiej gosposi (ładnie wprowadzony motyw yurei), ojciec nie chce przyjąć do wiadomości schorzenia Jipa, próbuje udawać, że wystarczy cierpliwość, żeby móc wkrótce cieszyć się z towarzystwa dziecka. Autor komplikuje relacje między dorosłymi, wprowadza wątki romansowe, które do akcji coś mogą wnieść – ale najciekawszą interpersonalną opowieść wprowadza za sprawą przyjaciela Jipa. Szykuje dla odbiorców prawdziwą niespodziankę, której w żaden sposób wcześniej nie zdradza.
Jest tom „O chłopcu, który rysował potwory” bardzo dobrze przemyślanym horrorem, z rozbudowaną warstwą opisową, z grą intertekstualiami, ale też z ładnie prowadzonymi charakterami. To coś w sam raz dla odbiorców, którzy lubią trzymającą w napięciu akcję i szeregi zagadek spoza detektywistycznych poszukiwań.