„Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” w reżyserii Doroty Bator, Grzegorza Grecasa, Ady Tabisz i Roberta Traczyka na scenie Teatru Laboratorium Instytutu Grotowskiego we Wrocławiu, w ramach „Miesiąca na Faktach” – pisze Kamil Bujny.
„Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” to mógłby być pokaz – sztandar dla środowisk LGBTQ+ – niósłby wówczas bardzo otwarcie emancypacyjne postulaty wciąż wykluczanej w polskim prawie niemałej grupy ludzi. To mógłby być również spektal – manifest, w którym dane by było wykrzyczeć bohaterom wszystkie postulaty, których realizacji domagają się m.in. geje i lesbijki. To mogłaby być także queerowa rewia, gdzie na pierwszy plan wysuwałyby się kolorowe, kampowe i przerysowane drag queen. Moglibyśmy również zobaczyć w Instytucie Grotowskiego dramatyczną, smutną w wymowie prezentację, opowiadającą o niełatwym życiu osób nieheteronormatywnych, które każdego dnia słyszą o sobie – również z ust polityków i dziennikarzy – stek kłamstw i pomówień. Jak widać, możliwości było wiele, jednak przy przygotowywaniu omawianego spektaklu zrezygnowano z tak oczywistych perspektyw i konwencji, decydując się na wykorzystanie wszystkich wymienionych punktów widzenia oraz głosów. Dzięki temu w „Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” otrzymujemy opowieść, w której duma miesza się z upokorzeniem, chęć walki o prawa z poczuciem wypalenia i przegranej, a nadzieja z pesymizmem.
Na początku ustalmy jedną rzecz: środowisko LGBTQ+ nie jest monolitem. Mogłoby się niektórym wydawać, że ta społeczność pozostaje jednolita politycznie i ideologicznie (poglądowo bliższa lewicy niż prawicy, raczej stroniąca od Kościoła Katolickiego), jednak wcale tak nie jest – o czym doskonale wiedzą twórcy omawianego przedstawienia. To ważne, bo świadomość tego faktu pozwoliła realizatorom spojrzeć na omawiany problem (m.in. na agresję i uprzedzenia wobec przedstawicieli mniejszości seksualnych, utrudnianie procedur związanych ze zmianą płci, brak przepisów regulujących status osób w związku jednopłciowym) szerzej, a nie przez filtr własnych założeń czy wyobrażeń. W „Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” oglądamy w związku z tym z jednej strony bohaterów, którzy nie boją się walczyć o prawa, a z drugiej wsłuchujemy się w cichy głos tych, którzy nie mogą – z racji życia na prowincji lub w homofobicznej rodzinie – otwarcie mówić o własnej orientacji; śledzimy proces odchodzenia niektórych postaci od katolicyzmu, choć chwilę później dostajemy obraz silnej wiary i potrzeby przynależności do Kościoła; widzimy także, jak niektórzy bohaterowie z dumą i entuzjazmem mówią o paradach równości, gdy w tym samym czasie inni całkowicie neguję ich sens. Słowem: spektakl nie dąży do poszukiwania umownej reprezentacji całego środowiska. Pozostaje raczej ukierunkowany na ukazanie jego różnorodności i – nierzadko – wewnętrznej sprzeczności. Okazuje się to o tyle istotne, o ile pozwala widzowi – zwłaszcza temu niezaznajomionemu z problemami osób LGBTQ+ – przybrać szerszą perspektywę poznawczą.
Ważnym elementem prezentacji jest przepracowywanie traumy po Białymstoku. Choć przywoływane przez jedną z postaci doświadczenia z parady równości, podczas której grupa mężczyzn chóralnie wyśpiewywała słowa „Zero litości, połamie ci kurwo kości”, przedzierając się do manifestujących przez kordony policji, a w powietrzu latały kostki brukowe, nie są bezpośrednio związane z konkretnym miastem (dopiero pod koniec spektaklu po raz pierwszy pada słowo „Białystok”), to widz od początku wie, o jakie wydarzenie chodzi. Parada w „oblężonym mieście” (jak to „Gazeta Wyborcza” określiła stolicę Podlasia, relacjonując przebieg pochodu) zdaje się niejako fundować refleksję w „Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” – to ona staje się punktem wyjścia całego pokazu, wielokrotnie w nim powraca.
Oglądając przedstawienie, nie mogłem uwolnić się od słów jednego z politologów, który nie tak dawno stwierdził, że – cytuję z pamięci – „wydarzenia z Białegostoku to cezura rządów Kaczyńskiego”. Twórcy, umieszczając na samym początku emocjonalną i dramatyczną relację z marszu, nakierowują nasze myśli na niebezpieczną zmianę, jaka zaszła w ostatnim czasie w niektórych środowiskach – pojedyncze akty nienawiści i przemocy wobec osób nieheteronormatywnych przerodziły się w próby pogromu (bo jak inaczej nazwać to, co miało miejsce w Białymstoku?). Skrajnym nastrojom sprzyja sytuacja społeczno-polityczna: coraz częściej dochodzi do instytucjonalnej i medialnej nagonki na mniejszości seksualne, czego wyrazem są m.in. słowa polskiego biskupa o „tęczowej zarazie” i samorządowe ustawy, które ogłaszają większe lub mniejsze obszary „strefami wolnymi od LGBT”. Wrocławskie przedstawienie skutecznie stawia opór temu zjawisku: obala przekonanie o podkreślanym przez prawicowych działaczy „tęczowym zagrożeniu” dla tradycyjnej rodziny. W tym sensie „Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” to spektakl ujmujący się za człowiekiem – pokazuje bowiem, że nie ma czegoś takiego jak szkodliwa „ideologia LGBT” (podobnie jak nie ma ideologii warszawskiej czy ideologii niepełnosprawnych), a są tylko ludzie, którzy domagają się wyłącznie prawa do godnego życia.
Twórcy bardzo zmyślnie wykorzystują w pokazie postać drag queen – robią to na tyle umiejętnie, że widz może spojrzeć na nią dwojako: pozytywnie i negatywnie. Z jednej strony ucieleśnia ona wszystko to, czym straszą nas związani z prawą sceną polityczną działacze (niemęskość i rzekome wyuzdanie homoseksualistów, podważanie tradycyjnych ról społecznych), a z drugiej stanowi symbol środowiskowej dumy i siły. Nie tak dawno, bo w ubiegłym roku, media obiegła informacja o tym, że podczas wyborów Mr. Gay Poland w Poznaniu doszło do – za portalem TVN24 – „symulowanego podcięcia gardła lalce ze zdjęciem arcybiskupa Marka Jędraszewskiego” przez drag queen. Prędko wywiązała się z tego niemała afera: głos zabrała większość znanych polityków i dziennikarzy, a Rzecznik Praw Obywatelskich podjął z urzędu postępowanie wyjaśniające. We wrocławskim przedstawieniu ta sytuacja znajduje odbicie, choć ukazana jest od drugiej strony – głos oddaje się nie przedstawicielom oburzonego społeczeństwa, a performerce. Jednak dla znaczenia jej postaci istotny wydaje się nie tyle kontekst, w jakim się pojawia (zdarzenia z Poznania), ile jej wizerunek oraz charakteryzacja. Na scenie postać występuje w ramach muzycznego występu – śpiewa (a właściwie stymuluje śpiewanie) i tańczy do piosenki „Winna” O.N.A. Jej zachowanie sceniczne i wygląd zdają się odpowiadać prawicowym wyobrażeniom „osoby LGBT”: mężczyzna przebrany w damskie ubrania, który swoim zachowaniem gorszy (cokolwiek by to miało w tym wypadku znaczyć) widownię (choć, by utrzymać styl prawicowych portali, należałoby dodać: polską widownię). Istnieje szansa, że niektórzy w tej kreacji nie zobaczą niczego więcej, skupią się wyłącznie na tym, że ucieleśnia ona fantazmatyczne przekonania homofobów o mniejszościach seksualnych, jednak w „Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” drag queen staje się kimś zdecydowanie ważniejszym – symbolem środowiskowej emancypacji. Twórcy, wykorzystując w przedstawieniu tak istotny element queerowej kultury, zwracają uwagę na zjawisko emancypacji na zewnętrznych warunkach: społeczeństwo jest w stanie zaakceptować mniejszość wyłącznie na ustalonych przez większość zasadach. Drag queen staje się w tym wypadku kimś nie do zaakceptowania, przełamuje społeczne tabu, ucieleśniając przy tym wszystko to, czego boi się – nieco uogólniając – polska prawica. Na tym poziomie dochodzi do istotnego symbolicznego gestu – przedstawiciel środowiska LGBTQ+ zdaje się pokazywać, że nie zamierza uginać się pod ciężarem wymogów i zarzutów społeczeństwa. Wprawdzie jego wygląd czy zachowanie może uchodzić dla niektórych za kontrowersyjne, jednak pozostaje on istotną częścią queerowej kultury, która nie może być postrzegana jako gorsza czy wstydliwa. Jest bowiem – jak każda inna – częścią naszego świata.
„Zjemy wasze dzieci. Z cebulą” to przedstawienie, które nie dąży ani do diagnozowania problemu nietolerancji i homofobii w Polsce, ani do uprawiania moralizatorstwa czy dydaktyzmu. Ambicją tej prezentacji jest raczej pokazanie, że nie istnieje coś takiego jak „ideologia LGBT”, niezależnie od tego, jak by się przy tym prawicowi działacze, politycy i niektórzy samorządowcy nie upierali. Mocny i ważny spektakl, który wpisuje się w szeroką i często propagandową dyskusję o tolerancji, nietolerancji, akceptacji i równości. Warto zobaczyć.
Fot. Tobiasz Papuczys