„Męskie perspektywy miłości” w reżyserii Mateusza Brodowskiego ramach przeglądu „Noc na faktach” w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk.
Zobaczyliśmy w „Piekarni” przy Księcia Witolda widowisko z jednej strony epatujące potocznością języka i zwyczajnością sercowych problemów, z drugiej zaś – oferujące mozaikę konwencji: kumpelskich rozmów przy piwie, ekshibicjonistycznych monologów, telewizyjnego show, agresywnych piosenek. Obok sprawności aktorskiej i zaskakujących przeskoków między trybami prezentacji na wyróżnienie zasłużyło niewątpliwie podjęcie oczywistych tematów w nieoczywisty sposób. Widzowie, zwłaszcza młodzi, dostali sporo strawy dla myśli. W losach bohaterów rozpoznali zapewne siebie i swoje doświadczenia, lecz mieli także okazję do wyjścia poza ich granice.
Spektakl zagrany przez czterech młodych adeptów sztuki aktorskiej (Mateusz Dymidziuk, Miłosz Majchrzak, Michał Rybak, Olaf Staszkiewicz) oscylował pomiędzy rzekomą medialną relacją z „Randki w ciemno” a szczerymi, niekiedy dodatkowo „otwieranymi” alkoholem rozmowami między przyjaciółmi. Ta pierwsza rzeczywistość miała poniekąd być tą właściwą, a więc autoprezentacyjną i rywalizacyjną, druga zaś wprowadzona została za pomocą kilku sekund zagranych w konwencji slow motion, co sugerowało jej filmowy, odrealniony charakter. Jednak te dwa światy przenikały się, a granice pomiędzy nimi się zacierały. Na pytania w rodzaju: „Co to jest miłość?”, „Jaki jest twój ideał kobiety?”, „Co to znaczy kochać?” czy „Co to jest męskość” padały nie tylko banalne odpowiedzi. W kilku przypadkach obliczone na tani i łatwy efekt prezenterskie zagajenia wywołały lawinę zwierzeń. Te osobiste relacje wydawały się niezwykle autentyczne. Niekiedy budziły empatię i wzruszenie, innym razem współczucie, z rzadka – rozbawienie. Ironia i autoironia przez twórców dawkowana była oszczędnie, dominowało natomiast coś w rodzaju potocznego dramatyzmu. Nic jednak nie było ostateczne: po jednej fascynacji przychodziła druga, a bolesne rozczarowania sąsiadowały z pełną zachwytu relacją z nowej znajomości (tytuł tej recenzji pochodzi z jednej z nich).
Dobrym pomysłem było zróżnicowanie bohaterów pod względem ich postaw wobec związków, a nawet orientacji seksualnej. Zobaczyliśmy więc na scenie trafnie obsadzonych czterech różnych dwudziestokilkulatków i usłyszeliśmy ich historie. Wrażliwy blondyn bezskutecznie szukający dziewczyny na dłużej z egzaltacją opowiadający o bliskich spotkaniach, przy czym niekiedy narażał się na uszczypliwe uwagi kolegów. W świetnej scenie, w której wypytywany był o przebieg randki przyjrzeliśmy się zapewne jednej z typowych rozmów przyjaciół. Zainteresowanie związane z możliwą seksualną kulminacją połączone było być może z odrobiną zawiści, zaś o charakterze wzajemnych relacji mężczyzn świadczyło to, że zamiast czczej przechwałki usłyszeliśmy trochę prawdy o tym, jak to na randkach bywa zapewne częściej, niż młodzi rodzaju męskiego są skłonni przyznać.
Kontrastował z wyżej opisaną postacią podrywacz, który zachłystywał się internetowymi i książkowymi pseudoporadami samochwalczych podrywaczy, uprawiających seksualny coaching. Swoje recepty na podryw przedstawiają jako uniwersalne i skuteczne, zaś sam pomysł, aby uczyć technik seksualnych podbojów – jako moralnie neutralny. Z mojej perspektywy oferta taka kierowana jest głównie do przeważnie zaburzonych młodych mężczyzn mających dzięki niej nadzieję na seks. Nietrudno dopowiedzieć sobie, że skoro charakter tych wyuczonych zabiegów jest tak instrumentalny, to zbliżenia te będą mało satysfakcjonujące i z przeważnie zaburzonymi kobietami. Gdzieś w spektaklu pada zresztą twierdzenie, że celem takich podrywów jest podbudowanie wątłego ego, jednak zabrakło mi jakiegoś wyraźnego zdystansowania się do tych forsownych i odstręczających form poradnictwa. Nawiasem mówiąc znalazły się w przedstawieniu pomysłowe sceny w maskach, w których odegrane zostały internetowe wymiany na temat związków, podrywania i seksu. Miałem wrażenie, że zaczerpnięto w nich z sieciowych wymian niemal jeden do jednego.
Co ciekawe, podrywacz w męskim typie, zafascynowany możliwościami manipulowania partnerkami czy potencjalnymi partnerkami nie budził antypatii, a raczej współczucie i coś w rodzaju zrozumienia. Ciekawszym bohaterem był mężczyzna pozostający w związku, a mimo to próbujący sił w „Randce w ciemno”. Wiele razy opowiadał o trudnościach doświadczanych w swojej relacji, między innymi o niemożności przeprowadzenia szczerej rozmowy z partnerką dlatego, że ona jej unikała. To obwinianie drugiej strony (w tym przypadku – przy powierzchownym przyznaniu, że własne sięganie po alkohol także nie pomaga) jest charakterystyczne dla takich narracji. W takich razach aż chciałoby się usłyszeć opowieść drugiej strony. W wielu przypadkach historie te byłyby zapewne tak różne, że – pod nieobecność identyfikujących szczegółów – aż ciężko byłoby się domyślić, że dotyczą tego samego związku.
Kobiet w spektaklu na żywo nie było, a rolę uniwersalnego wizerunku każdej z nich pełnił manekin połowy niewieściego ciała umieszczony na ruchomym krześle. Oprócz butelek z różnymi alkoholami i blantów stanowił on jeden z nielicznych rekwizytów. Scenografia jednak była niezwykle dynamiczna. Połączone plastikowe kontenery przemieszczano i układano tak, że w różnych scenach tworzyły: stół, bar, okienko wydające przedmioty, duże okno, trudno nawet odtworzyć, co jeszcze. W końcowej, pełnej nieukierunkowanego buntu scenie kontenery te odegrały zresztą kluczową rolę.
O ile związany na dłużej chłopak wydawał się, jak zabawnie przedstawione to zostało w scenach z odbieraniem telefonów od dziewczyny, zdominowany i nieco „pod pantoflem”, to czwartym bohaterem był gej, dyrektywny i ekspansywny, zapewne z racji pełnionej roli prowadzącego telewizyjny konkurs. Jego relacja o braku akceptacji ze strony ojca kontrastowała z przebojowym sposobem życia. Z trudem i z niezgodą mówił o tym, jak ojciec odrzucał go z powodu orientacji seksualnej. Było to jedno z tych kilku ważnych, poruszających wyznań, które zdefiniowały postaci, a widowisku dodały znaczeń.
Momenty, w których gej w charakterystyczny sposób okazywał czułość kolegom były niekiedy zabawne, jednak końcowa, pełna akceptacji scena wypadła iście wzruszająco. Stanowiła bardziej postulat tego, co mogłoby stanowić normę w relacjach między hetero- i homoseksualnymi mężczyznami. Tymczasem badania pokazują, że wciąż przeważa homofobia, czy może – jak poprawniej należałoby określić ten rodzaj uprzedzenia – homonegatywność. Spektakle takie jak „Męskie perspektywy miłości” oferują w tej materii pozytywne wzorce i to warto docenić.
Jednym z centralnych tematów podjętych w przedstawieniu Mateusza Brodowskiego było rozstanie, emocje z nim związane, cierpienie i droga do adaptacji. Ulotność i przemijalność romantycznych relacji, a także zmiany zachodzące w stosunkowo długotrwałych związkach eksponowane były na wiele sposobów. Dostaliśmy w ten sposób dosyć gorzką, choć zasadniczo trafną diagnozę tego, co właściwe jest dla interakcji pomiędzy ludźmi wchodzącymi w dorosłość. Choć w opisie premiery zapowiadana była raczej analiza męskości, to wydaje się, że całość miała bardziej uniwersalny charakter.
Aby jednak oddać sprawiedliwość także artystycznej wartości produkcji, warto zwrócić uwagę na jej stronę muzyczną. Korzystanie z utworów Bitaminy („Pytanie do niej”), Cool Kids of Death (utwór o takim właśnie tytule), Myslovitz („Chłopcy”) dodawało w odpowiednich momentach klimatu i zróżnicowanej emocjonalności. Zrobienie aluzji do tytułu wiersza Edwarda Stachury śpiewanego przez Stare Dobre Małżeństwo czy nadanie barowi nazwy niczym tytuł powieści Francisa Scotta Fitzgeralda (a może fragment wiersza Johna Keatsa?) także przydało smaku.
Innym udanym aspektem „Męskich perspektyw…” było dynamiczne przełączanie się między scenami, a niekiedy łączenie dwóch (rozważania o rozstaniu w „oknie” i rozmowa na temat sercowych problemów jednego z bohaterów) lub uczestniczenie jednej z postaci w dwóch różnych naraz. Te zaskoczenia, zwroty w dosyć mozaikowo skonstruowanej całości, niespodziewane pogłośnienia, wyciszenia i piosenki, także śpiewane na żywo, zapisać należy na plus. Nieco dopracowania wymagałaby akustyka. Niekiedy trudno było usłyszeć recytacje (bez mikrofonu – brawo!) poprzez bardzo głośną muzykę. Skoro z pierwszego rzędu zrozumienie słów nie było łatwe, to z tych dalszych chyba tym bardziej.
Wyszliśmy z Elą zadowoleni, choć spektakl z pewnością adresowany był do odbiorcy o pokolenie młodszego. W późnej dorosłości inne mamy problemy, ale tamte przecież nieustannie stanowią treść życia, jakkolwiek długie by ono nie było. W każdym razie reakcja części dwudziestolatków na brawach była entuzjastyczna. Rozumiemy ją.
fot. Tobiasz Papuczys
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski