O spektaklu „Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ochoty im. Haliny i Jana Machulskich w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Najgłębsze, ukryte w zakamarkach czułych dusz rany i krzywdy, hipokryzja i stereotyp w kiczowatej formie – takie życie, szare i zwykłe, brutalnie zmysłowe, bez upiększania i koloryzacji pokazywał czytelnikom swych utworów oraz widzom Tennessee Williams. Amerykański prozaik i poeta, jeden z najważniejszych dramatopisarzy XX wieku, urodził się w Columbus w stanie Missisipi i akcję swoich sztuk umieszczał zazwyczaj w owej dusznej atmosferze Południa Stanów Zjednoczonych. Przeszłość, trudne przeżycia, wszelkie bolesne doświadczenia oraz liczne zawody i upokorzenia – trzeba dodać, że nie tylko własne – stanowiły dla niego bogate źródło inspiracji. Podobnie jest w „Tramwaju zwanym pożądaniem”, a ukryty w nim „poetycki dramat amerykański” wykorzystuje Małgorzata Bogajewska, aby z uzdolnionym zespołem młodych aktorów wielokrotnie (osiemdziesiąt kilka razy od dnia premiery) i ciągle z zadziwiającą świeżością pokazać wielopłaszczyznowość ludzkich relacji, nasyconych seksualnością i niespełnionymi marzeniami. Pani reżyser wspaniale wyczuwa niesamowity, uderzający dosadnością klimat dramatu Tennessee Williamsa, wciąż dobrze rezonujący z naszą rzeczywistością. Podkreśla czarny humor, typowy dla autora, wpleciony w obraz pokrętnych relacji, miłości, straty, seksualności, różnych form uzależnienia i alkoholu. Jej spektakl łączy przeciwieństwa, które szarpią dusze bohaterów: z jednej strony romantyzm, sentymentalność, elegancja, a z drugiej degeneracja, okrucieństwo. Słynny dramat, wielokrotnie wystawiany na scenach całego świata i ekranizowany, w jej adaptacji zyskuje dodatkową wyrazistość, mocny naturalizm, choć nie brakuje mu też pociągającej atmosfery odrealnienia.
Akcja dramatu toczy się w wyzwolonym z purytańskiej moralności Nowym Orleanie lat czterdziestych XX wieku, w gorącym tyglu przenikających się kultur (w spektaklu wydarzenia rozgrywają się współcześnie, bohaterowie korzystają na przykład z telefonów komórkowych). Tu króluje wolność, pozorna tolerancja, blues i jazz oraz alkohol. W biednej dzielnicy emigrantów mieszkają Stella i Stanley Kowalski. Pewnego razu przed ich domem pojawia się Blanche DuBois – przyjechała jedynie z krótką wizytą w odwiedziny do siostry i jej męża. W miarę upływu czasu dziewczyna coraz bardziej odwleka powrót do domu, z czego nie jest zadowolony gwałtownik Stanley. Co więcej, posądza on Blanche o oszustwo w sprawie sprzedaży domu, pięknego Belle Reve, własności obu sióstr. Stanley za wszelką cenę próbuje dociec prawdy i wyjaśnić problemy majątkowe rodziny, a przy okazji poszukiwań natrafia na niepokojące fakty z życia szwagierki. Spokój rodziny pryska (pytanie, czy kiedykolwiek można było o nim mówić), a ciągłe emocjonalne napięcie połączone z konfrontacją dwóch różnych osobowości i wybuchowych charakterów – Stanleya i Blanche – prowadzi do coraz brutalniejszych awantur i niekontrolowanych starć.
Koncepcja reżyserska Małgorzaty Bogajewskiej od początku zaskakuje, ale i przykuwa uwagę. Nic nie jest w spektaklu oczywiste, ponieważ uczestniczymy w teatralnym eksperymencie, jak podkreśla narrator – świetny w tej (i nie tylko) roli Paweł Janyst. Atmosfera powoli zagęszcza się, napięcie faluje, opada i rośnie, a gdy sięga zenitu, narrator przerywa bieg akcji, czasem częstuje publiczność dowcipami – niekoniecznie zabawnymi, za to celowo bliskimi seksistowskim uprzedzeniom, obecnym w poglądach bohaterów przedstawienia. Znów podziwiam stylową grę Pawła Janysta, umiejętność budowania klarownej postaci, lekkość w dialogu z publicznością, ironię w zaskakiwaniu słowem, dykcję i techniczną biegłość. Janyst daje sygnał do rozpoczęcia, wyjaśnia okoliczności, wyznacza pauzy, zatrzymuje grę. W ten sposób nieustannie przypomina o tym, że jesteśmy w teatrze. Wydarzenia cały czas „dzieją się”, scenariusz sprawia wrażenie niedoprecyzowanego, podlegającego zmianom. Ale to tylko złudzenie, igranie z widzem. Taki zabieg jeszcze mocniej go angażuje, choć pozornie skłania do dystansu – wobec postaci, wydarzeń, samych aktorów. Nikt tu nie poprawia autora, interpretację celowo pozostawiając publiczności. W małej, kameralnej przestrzeni łatwiej poznać, poczuć zagmatwane relacje, dostrzec zawiłości ludzkiej natury, wchodząc głębiej w analizę psychologicznych portretów odmalowanych w „Tramwaju…”. Całość bacznie obserwują wszyscy, także bohaterowie, którzy schodzą ze sceny i siadają na widowni, komentują, dialogują. Naturalizm i zmysłowość zderzone z umownością obecne są w każdym elemencie – w kostiumach, ich zmianach, dekoracjach i nadają spektaklowi odpowiedni rytm, specyficzny klimat. Z prysznica leje się prawdziwa woda, w puszkach buzuje coca–cola, a tort klei się od bitej śmietany w spray’u. Potoczny charakter mowy bohaterów, prosty, ostro przyprawiony sposób wypowiadania się, wulgaryzmy w rozmowach i dosadne wyrażenia określają osobowość każdego z nich. W żywych dialogach młodzi aktorzy dają wyraz gwałtownym emocjom i wzajemnej agresji, tak uderzająco opisanej przez Williamsa.
Kolejny raz obserwuję ten sam zespół na scenie – coraz wyborniejszy, wygładzający każdy moment, szukający niuansów i smaków w tekście, w psychologicznym rysunku postaci, w pomysłach reżyserskich. Z jednej strony mamy romantyzm, sentymentalność, a z drugiej degenerację, okrucieństwo, zakłamanie i barbarzyństwo. Bohaterowie sztuk Tennessee Williamsa są najczęściej ludźmi słabymi i jednocześnie kochającymi, cierpiącymi i nienawidzącymi na najwyższych uczuciowych tonach – tak ich widział pisarz, tak ich przedstawiają Malwina Laska-Eichmann, Irmina Liszkowska, Paweł Janyst, Krzysztof Oleksyn i Michał Pawlik. Kobiety u Williamsa są zazwyczaj istotami kruchymi, delikatnymi, jednak potrafią obudzić w sobie świadomość swych możliwości, uczuć oraz namiętności. Nie chcą być bezwolnymi laleczkami, narzędziami w ręku niespełnionych życiowo mężczyzn. Niesamowite, jak Williams potrafi wprowadzić do życia tych surowych dusz tyle piękna i magii. Dwie aktorki: Irmina Liszkowska jako Blanche oraz Malwina Laska-Eichmann jako Stella wyraźnie czują sympatię autora i razem z nim wnikają w bolesne dramaty bohaterek. Liszkowska doskonale oddaje neurotyczną osobowość i rozchwianie emocjonalnie Blanche DuBois, nauczycielki języka angielskiego. Pokazuje, jak ta młoda kobieta próbuje uwolnić się od stereotypowej roli, którą na siłę narzuca jej otoczenie oraz broni się przed trudną przeszłością, przed traumą i przed ubóstwem, szukając odrobiny magii w koszmarze szarej codzienności. Kocha siostrę, ale ma do niej ogromny żal – jak może żyć z brutalnym, przepełnionym męską siłą samcem? Blanche nie jest taka jednoznaczna, balansując między skrajnościami, zazwyczaj na pograniczu rzeczywistości i stworzonego przez siebie fantastycznego świata. Niepoprawna romantyczka, a może nimfomanka i oszustka? Malwina Laska-Eichmann czyli Stella tworzy nie mniej ciekawą, intrygującą kreację. Jej bohaterka emanuje delikatnym, kobiecym spokojem, ciepłem i subtelnym wdziękiem. Nie potrafi się buntować i dawno porzuciła marzenia o cudownej miłości – zresztą i tak nie ma na nią szans. Ona i Blanche, wychowane przez tych samych rodziców, są do siebie bardzo podobne – rozedrgane wewnętrznym niepokojem, bezbronne wobec bezwzględnego świata, w którym brak pieniędzy wyznacza miejsce w społeczeństwie. Dotyczy to wszystkich, także mężczyzn. Stanleya Kowalskiego gra Michał Pawlik. Mimo licznych zarzutów ze strony otoczenia, jego bohater nie jest jedynie nieokrzesanym brutalem. To prawda – męskość i siła fascynują kobiety, jednak nie to jest najważniejsze. Stanley to prosty człowiek, wręcz „nieokrzesany prostak”, ale ma swój honor, uczucia. Boli go upokarzanie i nazywanie „Polaczkiem”. Życie go nie rozpieszczało i nadal nie rozpieszcza, a on jakoś sobie radzi. Aktor pomaga nam zrozumieć jego racje i postępowanie – bez potępiania i bez przemądrzałego moralizatorstwa. Mitch Krzysztofa Oleksyna nie znajdzie miejsca w tym bezwzględnym świecie, budowanym na stereotypach. Jest zbyt nieśmiały i rozczulająco zagubiony – łatwo go zgnieść, zranić. Z przyjemnością obserwuję, jak cieniując, z drobiazgów Krzysztof Oleksyn buduje swoją rolę i pozwala obserwować zmiany zachodzące w bohaterze. Podkreśla wysoką emocjonalność, próby buntu, szukanie uczucia i zrozumienia. Po prostu – aktorstwo całej piątki jest siłą tego spektaklu.
Spektakl dopracowany w każdym szczególe, z ciekawą scenografią, kostiumem, rekwizytami przemyślanymi od początku do końca i z odpowiednio dobraną muzyką przyciąga oraz fascynuje. I jest o tyle nietypowy, iż miejsce akcji pozostaje nieoczywiste. To magiczne „nowhere”, odrealnione, znakomicie sprawdzające się w teatrze. Można go oglądać wielokrotnie – bez znużenia, z przyjemnością, z nowym materiałem do przemyśleń.
fot. Artur Wesołowski