Michał Sufin „Saturn i Mel, czyli człowiek, który chciał być rzeczą” w reż. Michała Sufina w Klubie Komediowym w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski
Jesień w warszawskich teatrach niemalże co tydzień przynosi kolejne premiery, tyle że – póki co – ilość niekonieczne przechodzi w jakość. Absolutną porażką okazał się „Rejwach” w Teatrze Żydowskim. Nie do końca też – w moim mniemaniu – satysfakcjonują ostatnie nowości w repertuarze Teatru Ateneum („Fantazja polska”), Współczesnego („Nim odleci”) czy Polskiego („Żołnierz królowej Madagaskaru). Z tarczą z jesiennej batalii wychodzą jak na razie Teatr Dramatyczny (spektakle Iwony Kempy i Agnieszki Glińskiej), a także Teatr Narodowy z „Tchnieniem” i Teatr Polonia z „Krzesłami”. Warto zatem zachęcić do odwiedzenia Klubu Komediowego, który w swojej siedzibie przy Nowowiejskiej serwuje danie pierwszej jakości, zarówno pod względem nieprawdopodobnie inteligentnego tekstu Michała Sufina, jak i aktorstwa, będącego tutaj prawdziwym popisem młodych, ambitnych i zdolnych aktorów. Jest w „Saturnie i Mel” coś, czego trudno doświadczyć na najważniejszych warszawskich scenach – przede wszystkich szaleńcza aktorska pasja, która jednak znakomicie wkomponowuje się w konwencję tego prześmiesznego spektaklu. To rzeczywiście, jak ktoś już słusznie zauważył, jedno z najlepszych przedstawień, jakie można w tej chwili w stolicy zobaczyć.
Michał Sufin poszedł na całość. Napisał zachwycający i językowo intrygujący tekst, do tego nie pozbawiony przenikliwości, mądrości i precyzji (jak trudno się go nauczyć demonstrowała z właściwą sobie dezynwolturą Matylda Damięcka w roli Spirulina, szukając kilkakrotnie pomocy u suflera albo ściągi na ręce), który sytuuje się – jak można przeczytać w zapowiedziach (i nie ma w tym przesady czy ściemy) – na pograniczu „literatury, absurdu, nowoczesności”. I trudno doprawdy powiedzieć, czego jest tutaj najwięcej, bo wszystkie te sfery funkcjonują jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. Pomimo tego, że scenografia jest minimalistyczna, ograniczona do dwóch białych konstrukcji po bokach i kilku sprzętów, a także okienka w tylnej ścianie, gdzie będzie pojawiał się Mateusz Lewandowski jako sprzęt AGD (tak, tak, jesteśmy w rzeczywistości, gdzie swoje role będą mieli do odegrania nie tylko aktorzy jako protagoniści w tym futurystycznym konflikcie, ale wszelkie rzeczy, zjawiska i prawa, które rządzą niepodzielnie naszym obecnym światem ), mamy tu do czynienia z aktorstwem, które rozsadza maleńką przestrzeń Klubu Komediowego i wychodzi daleko poza skostniałe rutyną środki aktorskiego wyrazu. O żadnych „gadających głowach” nie ma tu mowy. Już pierwsze pojawienie się Karoliny Baci daje przedsmak tego, co nie opuści nas do końca tego widowiska i będzie trzymało w nieustającym napięciu. Ogromnej ciekawości, jak zakończy się destabilizacja i rozchwianie, które zawładnęły niespodziewanie miasteczkiem Gestalt. Do mieszkania tytułowych bohaterów, wyraźnie już zmęczonych swą zamożnością i dostatkiem, wkracza niespodziewanie osobnik z innej „planety” – z podupadłej Betonii, który spełni bardzo ważną, jeśli nie decydującą funkcję w całej opowieści, gdzie polityka będzie mieszać się z technokratyzmem, a przedmioty będą walczyły o swoje prawo do spersonalizowanej nieprzestawialności.
Wszystkie role zagrane są w tym spektaklu brawurowo, w dodatku aktorzy podają tekst naszpikowany przedziwnym słownictwem i niełatwą składnią z niezwykłą precyzją, by nie rzec perfekcją. Dawno nie oglądałem czegoś tak czystego w emocjach i intencjach, również pod względem dykcji i artykulacji, w dodatku tak karkołomnego do wypowiedzenia. Michał Meyer jako Wolfgang Saturn ma zadanie szczególnie trudne, bo gra postać wyposażoną w taką paletę absurdów, dziwactw, niedorzeczności, chwiejności i psychicznych aberracji, że łatwo wpaść w karykaturalność trudną w takich okolicznościach do zniesienia. Tymczasem aktor potrafi znakomicie nad tym wszystkim zapanować, tworząc kwintesencję człowieka tyleż znudzonego życiem, co owładniętego pasją kolejnych zdobyczy. Mateusz Kwiecień jako Albert Solong, najbardziej introwertyczny w tym cudacznym towarzystwie, pojawia się u Wolfganga i Mel w odpowiedzi na ogłoszenie o pracę. Czym ma się zajmować niech pozostanie tajemnicą, bo to jedna z najśmieszniejszych niespodzianek w tym spektaklu. Autorem nie mniej zabawnych sytuacji jest Spirulin Matyldy Damięckiej, która zmieniona nie do poznania wyposażyła swojego bohatera w taki wachlarz onomatopeistyczny, że mogłaby nim wyposażyć kilkanaście charakterystycznych postaci, nie tylko klasycznych, ale i tych rodem z horrorów.
„Saturn i Mel” to spektakl oparty przede wszystkim na dialogu i zawartej w nim grze słów, ale są też piosenki z ciekawą muzyką Bartosza Webera, jest też niecodzienny monolog, który fantastycznie i bez cienia infantylności podaje Karolina Bacia. Całość łatwo można było sprowadzić do kabaretowych żarcików, grepsów, aluzyjnych mrugnięć do widza i parodystycznych wybryków. W Klubie komediowym nic takiego się nie stało. Jest dyscyplina myśli, świadomość każdego słowa, prawda i szczerość, których próżno szukać na dużo bardziej renomowanych i grających „po wierzchu” stołecznych scenach. A do tego ta nieprawdopodobna energia i żywioł rozpierający młodych aktorów! Po prostu bomba! A widz nie tromba!
Fot. Marta Ankiersztejn
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.