O spektaklu „Metafizyka dwugłowego cielęcia” Stanisława I. Witkiewicza w reż. Natalii Korczakowskiej w Teatrze Studio w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
„Metafizyka dwugłowego cielęcia”, zrealizowana w Teatrze Studio w koprodukcji z CalArts, może wzbudzić spore zainteresowanie, nawet u tej widowni, która artystycznych wyborów repertuarowych obecnej dyrekcji dotychczas nie akceptowała i poddawała je krytyce. Jest to, bez wątpienia, najlepszy spektakl jaki w tym teatrze powstał w reżyserii Natalii Korczakowskiej. Reżyserka tym razem poskromiła swój temperament w skłonności do grzeszących nadmiarem inscenizacyjnych pomysłów i przygotowała przedstawienie kompozycyjnie zwarte, w formie intrygujące, wreszcie nieprzegadane, ciekawie przekuwające nieokiełznane fantasmagorie Stanisława Witkiewicza w sceniczny konkret, szczególnie w warstwie łączącej realizm z fantastyką, która pozwala na prowadzenie akcji korelującej to, co zewnętrzne, z tym co czysto psychiczne, a także gorączkowe eksponowanie wizyjności zdeterminowanej śmiercionośnym fermentem i wiecznym podwyższeniem temperatury. Jest w tym wszystkim ekscytująco eksponowana metafizyka nie tylko witkacowskiej frazy, ale również samego teatru.
Napisana w 1921 roku „Metafizyka dwugłowego cielęcia” nie pojawia się w polskim teatrze zbyt często. Po realizacji w 1928 roku na „Nowej Scenie” prowadzonej w Poznaniu przez Edmunda Wiercińskiego, zresztą zagranej zaledwie kilka razy, kolejną przygotował dopiero w 1974 roku Jerzy Goliński w Teatrze Słowackiego w Krakowie, z Marianem Dziędzielem w roli Karmazyniella. Częściej można było ten dramat zobaczyć za granicą, między innymi w Szwajcarii czy Stanach Zjednoczonych.
„Tropikalno-australijska sztuka w trzech aktach”, jak ją w podtytule określił sam autor „Nienasycenia”, dzieje się w egzotycznej przestrzeni wokół południowego Pacyfiku. Mamy tutaj do czynienia ze sfrustowanymi przedstawicielami finansowo-intelektualnej elity, która rejteruje niesiona strachem przed tropikalną chorobą, podążając z Portu Moresby w kierunku obszarów pustynnych nieopodal Kalgoorlie. To rejony Witkacemu dobrze znane z wędrówek, jakie odbywał z Bronisławem Malinowskim. Widać to zresztą w samym tekście, w którym skrupulatnie i szczegółowo posługuje się wszystkimi geograficznymi nazwami i terminami. Poza tym jest to jeden z tych dramatów, który uchodzi za najbardziej bliski założeniom „czystej formy”, choć nie była ona jakoś szczególnie przez pisarza i artystę skonkretyzowana. W przypadku „Metafizyki…” za dowody może służyć ilość ścielących się trupów, a także zdumiewających i nagłych zmartwychwstań, powoływanie do życia wszystkich nieodgadnionych i zagadkowych protagonistów oraz cała tkanka osobliwych zwrotów emocjonalnych i rodzinno-erotycznych komeraży, wreszcie ciągłe, graniczące z perwersją, manifestowanie wszelkich absurdów, ekstrawagancji czy wariactw.
Korczakowska używa intrygujących środków do uruchomienia witkacowskiej wizji zrodzonej niczym senne urojenie, pełne niespójności i niejednoznaczności. Umiejętnie nasyca spektakl aktorską ekspresją, konstruując egzotyczny obraz przepełniony atmosferą dusznego zagęszczenia i niesamowitej dziwności. Również znakomita scenografia i dramaturgicznie zastosowane video (Salmah Beydoun, Kam Ying Lee, Shay Willard, Janie Geiser) współtworzą egzotyczny anturaż, dziki, toksyczny i niebezpieczny, który podkreśla wszystkie głęboko utajnione maniactwa, fiksacje, pożądania i obsesyjne namiętności, wyzwolone tutaj z okowów kulturalnych paradygmatów, kurtuazyjnych obyczajów i konserwatywnych nawyków. Realizatorom warszawskiej inscenizacji udało się pokonać pozorny chaos narracyjnej tkanki utworu i uczynić swój spektakl, nie pozbawiony bezkompromisowości i swoistej agresywności, ciekawym i inteligentnym penetrowaniem ludzkich osobowości. Natury człowieka, osadzonej w obszarach najbardziej przenikających jej istotę, niepostrzegalnej i podskórnej, skrywanej w zakamarkach naszego wewnętrznego ja. W ten sposób udało się wydostać z dramatu całą jego dalekowzroczność, błyskotliwość i żywotność przynależną sferom przypisanym halucynacyjno-sennej podświadomości .
Z dużym zainteresowaniem ogląda się szczególnie wątek synostwa i rozterki jakie z tego powodu przeżywa młody Karmazyniello (jak dla mnie zbyt mocno aktorsko wycofany, przez to pozbawiony pasji i dynamiki Robert Wasiewicz, co czyni rolę nieco podobną do tych, które już na scenie Studia widzieliśmy, ale być może to kwestia takiego a nie innego temperamentu aktora). Sekwencje z matką, w rewelacyjnej interpretacji Ewy Błaszczyk, rodzicielki tyleż kochanej co odtrącanej, podobnie jak niemożność ustalenia tożsamości ojca, ukazują wszystkie utrapienia bohatera z tego faktu wynikające. A są one szalenie pogmatwane, ale i prawdziwie dojmujące. Tym bardziej, że na młodzieńca spada też śmierć matki, ale i ona wywołuje w nim sprzeczne uczucia, tak samo jej powrót do żywych. Objawia się w tych kontrowersyjnych relacjach i instynktach bardzo silnie kompleks Edypa, który jednak u Witkacego rozgrywa się w zupełnie innych rejestrach i ma z racji braku realnej perspektywy zupełnie inną specyfikę niż sama tajemnica genezy i posłannictwa człowieka. To oczywiście tylko jeden z motywów, który trzeba poddać w rozwiązaniach sceniczno-aktorskich deszyfracji , w ramach tego jaką perspektywę przyjmiemy. Korczakowska, w budowaniu teatralnej struktury, idzie w kierunki poetyckich fantazmatów i całej bezceremonialności, jaka się w nich zawiera. Nie poprzestaje na natrętnych zabiegach korzystających z imaginarium tylko groteskowo-absurdalnego; stara się, by kolejne sytuacje i afektywne spojenia nie zatraciły w treści niczego z istoty dramatu i jego poetyki, tym samym dla widza – również poprzez niezacieranie sprzeczności z dziwnością akcji – były pełne napięcia, które ma rosnąć, a nie spadać. Dzieje się tak w dużej mierze głównie dzięki znakomitym aktorkom, obok już wspomnianej Ewy Błaszczyk (Leokadia Clay), błyszczą w tym spektaklu Ewelina Żak i Sonia Roszczuk – szczególnie ta druga doskonale wyczuwa wszystkie tragigroteskowe ingrediencje .
Tym razem, i to wcale nie z powodu objętości ról, panowie mają zdecydowanie mniej do powiedzenia. Ale i tak warto pójść, i to nawet bardzo, do Teatru Studio, by zobaczyć gdzie można jeszcze odnaleźć zarzewia metafizycznych doświadczeń, które mogą pomóc nam – poszukując prawdy – walczyć z „maskami”, a nawet autorytetami, a także w pielęgnowaniu tego co nasze, niezależne i niepowtarzalne wobec tego, co proponuje nam dziedzictwo kulturowe zachodu.
Korczakowskiej udało się odnaleźć w witkacowskich konfliktach sporą dozę aktualności, ponieważ potrafiła je wydostać spod warstw cynizmu i niedorzeczności.
fot. Krzysztof Bieliński
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.