Recenzje

Filmowa historia dECOnstrukcji

O spektaklu „Imię róży” na podstawie powieści Umberto Eco w reżyserii Radosława Rychcika w krakowskim Teatrze Słowackiego – pisze Karolina Michałowska.

Współczesne środki przekazu w spektaklu o mnichach w czternastym wieku? Ładne kwiatki! Niestety z kwiatka tego aż rwać się chce płatki. Kochać czy nie kochać? Oto jest pytanie.

„Imię róży” w Słowackim to spektakl dla młodzieży. Książka Umberto Eco jest długa i napisana  mało przystępnym językiem, co sprawia, że zmuszony doń czytelnik woli sięgnąć po ekranizację. Reżyser Radosław Rychcik zaprasza krakowskich uczniów do obejrzenia scenicznej adaptacji, która jest dość lekka – wprowadzone zostały filmowe projekcje oraz ścieżka dźwiękowa rodem z kina. Dorosły widz nie znajdzie tu zbyt wiele smaczków, oprócz kilku pięknych wypowiedzi głównego bohatera czy przedstawionej problematyki, takiej jak miłość cielesna versus miłość duchowa, podzielony na pół Kościół czy białe kłamstwa w polityce ukrywania niewygodnej prawdy.

Na górze róże, na dole pchełki

Zanim urodzi się Gutenberg, do pewnego benedyktyńskiego opactwa przyjeżdża franciszkanin Wilhelm oraz jego uczeń, Adso, aby rozwiązać zagadkę morderstwa. Podróż po klasztornych zakamarkach umożliwia sprytnie adaptowana przestrzeń sceny, a wśród skrupulatnie przygotowanych detali w skryptorium najbardziej zachwyca oświetlenie pulpitów. To trzygodzinne, ambitne przedsięwzięcie z rozmachem zapowiadało się pięknie, acz nieco jednak rozczarowuje.

Adso jest młodym, naiwnym chłopcem, który – jak część obsady – mówi niezbyt wyraźnie, co zdaje się zabiegiem z premedytacją, aby pokazać podział klasowy między postaciami. Niedoświadczony młodzianin pewnego razu wpada w kuchni na piękną wieśniaczkę. Oto następuje najczęściej zapamiętywany moment w historii, moment pauzy, przemiany – dzięki niej bowiem Adso pierwszy raz w życiu przeżywa zakazaną, cielesną rozkosz. Tutaj muszę przyznać jedno: rozczarowała mnie dziewka Poli Błasik, acz zawód ten może wskazywać na decyzje reżysera.

Trzeba zapytać, czy było to zamysłem Rychcika, aby wiernie odtworzyć film. Jeśli tak jest, rozczarowanie brakiem indywidualnego charakteru postaci znika, choć wtedy należałoby stwierdzić, że Słowacki wystawił teatralizację filmu, a nie adaptację powieści Eco. Przedsięwzięcie podsumowałabym następująco: spośród dwudziestu chłopa i jednej dziewki, Rafał Dziwisz w roli głównej ratuje cały spektakl.

Kochajmy się jak dwa diabełki

Adaptacja powieści na dramat jest trudna. Przyciąć należy dużą część tekstu, nie okrajając powieści z niezbędnych do przedstawienia historii elementów. Mamy więc przeładowanie treścią, z początku przygniatające, które rozluźniane jest pauzami dopiero od połowy. Od znużenia ratuje barwna postać Salwatora Krzysztofa Piątkowskiego, mówiącego gęsto sianymi makaronizmami, co przypomina glossolalie. Wprowadzone są elementy lekko komediowe, a z soundtrackiem na dokładkę można stwierdzić, że momentami spektakl przypomina serial kryminalny „Dexter”.

Recenzji usłanej różami nie uświadczymy, bo miłość do poprawności, co nie porywa, jest diabelsko trudna, jest sztokholmskim syndromem solidarności z teatrem. Projekcje wraz z muzyką prowadzą do wniosku, że środki te mają dostosować odbiór do młodszego widza. „Imię róży” zostaje zdekonstruowane do poziomu estetyki, której się nie ocenia, aby skupić się na treści, w której dramat dla współczesności ma być wzorem, określającym skomplikowane oblicze współczesnego świata. Pochylmy się więc pokornie przed skromnością tego spektaklu i dajmy szansę wykazać się treści, coby przemówiła do nas tekstem o problematyce wciąż aktualnej.


Fot, Michał Ramus


Karolina Michałowska – krakuska, redaktorka, korektorka, autorka, teatroholiczka i kociara.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,