O spektaklu „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy w reż. Iwony Kempy w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.
,,Powierzchnia […] po prostu była.
Płaska, bezbarwna, służąca tylko temu
by na niej istnieć.
– J. K. Rowling
Sztuka oscylująca wokół czterech tematów, z czterema aktorkami i jednym celem: opowiedzieć o tym, co jest pomiędzy dniem pierwszym a ostatnim. Spektakl „Szczeliny istnienia” na podstawie eseju Jolanty Brach-Czainy w reżyserii Iwony Kempy zabiera widzów w swobodną podróż przez to, co z braku lepszego słowa należy nazwać życiem, które poznajemy zarówno od frontu, jak i (dosłownie) od kuchni.
Spektakl, prezentowany w Domu Machin w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, już na wstępie dokonuje reorientacji tego, z czego scena owa jest znana. W przypadku większości prezentowanych tu spektakli widownia ustawiona jest pomiędzy szerszymi ścianami sali, w tym przypadku następuje jednak zbliżenie widowni do aktorów poprzez ustawienie miejsc siedzących „wszerz” dostępnej przestrzeni. Scenografia (Joanna Zemanek) jest prawie całkowicie biała, sytuuje akcję w niemal klinicznej czystości, co stanowi zabieg wydatnie podkreślający filozoficzny charakter przedstawienia. Postawiono jasny sygnał, że mamy do czynienia z czystą ideą, idealną przestrzenią dla rozwijania się myśli – tutaj nasze rozważania mogą czuć się bezpieczne, ponieważ funkcjonujemy w świecie pozbawionym ograniczeń.
Spektakl składa się z czterech wyraźnie oznaczonych części, z których każda opisuje jakiś fragment, wycinek czy też segment ludzkiego życia, okazjonalnie odnosząc się do analogii związanych z życiem zwierząt. Często zdarza się tak, że jednocześnie snute są trzy niezależne opowieści przez trzy różne aktorki. Wyraźny sposób przedstawienia poszczególnych kwestii – ich proporcje, w ramach których jedna wyraźnie dominuje, podczas gdy pozostałe pełnią funkcję pomocniczą – nie pozwala się zagubić.
W zasadzie cała forma tego spektaklu jest szlachetnie prosta, momentami jednak owa szlachetność zatraca się na rzecz zagrań bardziej trywialnych. Scena gotowania zupy i częstowanie nią widowni czy też interakcje wokół takiej codziennej sytuacji jak braku biletu w komunikacji publicznej są sekwencjami niewątpliwie zabawnymi, lecz wyrywają ze stanu namysłu, a dodatkowo wytrącają z równowagi aktorki, które niestety przy tych działaniach zupełnie się „ugotowały”.
W grze aktorskiej dobrze zadziałał ruch, jak przystało na spektakl w swoich aspektach mocno dotykający cielesności. Niekoniecznie tej zmysłowej (część dotycząca doznań erotycznych była zdecydowanie najkrótsza i najmniej wnosiła do całości), ale tej codziennej oraz pojawiającej się w chwili, kiedy istnieć zaczynamy, oraz mimo wszystko trwającej, gdy istnieć przestajemy. Koordynacja i choreografia miały się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jedynie sprowadzenie na scenie mężczyzny do roli ,,tego od noszenia mebli” wydało mi się odrobinę niesmaczne, choć z tego, co zauważyłem, nikogo to szczególnie nie obeszło.
Opieranie się na tekstach filozoficznych jest sztuką trudną w teatrze, zwłaszcza wtedy, kiedy nie są one przygotowane przez osoby o silnym teatralnym wyczuciu (jak np. Józef Tischner lub Leszek Kołakowski). Efekt jednak w tym konkretnym przypadku należy z całą pewnością docenić za częściowe wyjście z ram słowa i przewrotne operowanie ruchem, który prowadzi refleksje poza zawartość leksykalną przedstawienia.
fot. Bartek Barczyk