Recenzje

Garść uwag na marginesie koncertu Niemczycki Jazz Quintet

O koncercie Niemczycki Jazz Quintet na scenie Klubu El Jazz w Bydgoszczy pisze Krystian Kajewski.

Prawdopodobnie osiemnaście uderzeń było zbędnych, zabiłam go natychmiast. Odłożyłem książkę w najbardziej interesującym momencie. Spojrzałem na zegarek. Za pół godziny na scenie Klubu El Jazz zacznie grać Niemczycki Jazz Quintet.

Ktoś zostawił czerwony balon w kształcie serca. Pudełko w kształcie serca, z którego wyskoczył królik Bugs. Przy stoliku obok para przelicza pieniądze. Pieniądze zabijają dusze. Wchodzimy do sali, w której na scenie instalują się muzycy. Kwintet: pianista, flecista, basista, gitarzysta, perkusista.

W końcu sama się rozpłakałam z frustracji. Słyszę głos jednej z dwóch kobiet, które usadowiły się za naszymi uszami.

Pomijam tysiąc pośrednich etapów ewolucji; te dwie kobiety zatrzymały się nad szklanką mrożonego pepermintu, może są na skraju załamania nerwowego, a ja chcę słuchać muzyki. Na szczęście po jakimś czasie milkną. Muzycy grają temat jak z Milesa Daviesa, ale po góralsku. To jest bowiem pomysł, który spaja wewnętrznie Niemczycki Jazz Quintet. Zagrać jazz po góralsku. Przypomniał mi się dowcip, który pamiętam z dzieciństwa: Przyjeżdża do Zakopanego ceper z Warszawy, wynajmuje pokój, ale denerwują go odgłosy. Ośmielony okowitą, pyta: Baco,co się tak drzesz? To nie jazz, ino folklor.

To spotyka mnie i wszystkich wokół. Wymieszane ze sobą elementy folku z Beskidu Żywieckiego i nowojorski jazz.

Kratki różnych rozmiarów. Rozmach, że aż strach.

W swojej jaskini. W swojej jaskini zamknięci. Jaskiniowcy. Flinstonowie słuchający Franka Sinatry. Natrzyj mi plecy olejkiem z soczewicy, Ello Fitzgerald.

Niedługo. Trwa to zaledwie chwilę, wieczność. Gitara gra.

Jestem zmokłym kurczakiem. Patrzę, jak B.B. King wpieprza wieprza.

Jest coś dla mnie? Wydaje mi się, że to Miles Davies, a to Jankiel gra w klasy. Gitarzysta przechodzi płynnie od góralskiej przyśpiewki do ballady Jimiego Hendrixa.

Mam nadzieję, że to potrwa jeszcze choć chwilę. Litle wing. Piękna kompozycja Hendrixa wypada zaskakująco dobrze. Na tyle, że na moją specjalną prośbę zespół zagra ją na bis. Prawda, zespół. Kwintet jazzowy Niemczyckiego to w kolejności: Sebastian Niemczycki – ciekawy w swej grze na fortepianie, znać, miłośnik Chopina czy Liszta, gitarzysta Tomasz Pietraszko, który Hendrixa gra jak Claptona, dmący w różne dudy z Ostródy Paweł Feikisz, inteligentnie wpasowany w tło basista Patryk Gibas, i najsłabsze ogniwo, pałker Filip Pach, który wali w perkusję jak Mike Tyson w ucho Gołoty. Jest jeszcze Złotko, Kamila Kiecoń, wokalistka w stylu śpiewania przypominająca Cassandrę Wilson.

Albo na odwrót: Cassandra Wilson przypomniała mi się, gdy wsłuchałem się w głos Kamili Kiecoń. A może Sade.

Wszystko leczy i wszystko gnije. Gnijąca Panna Młoda. Dziewczyna jak z filmów Burtona. Ikona. Niech skonam.

Automatyczna sekretarka mnie wzywała. Suzanne Leonarda Cohena. Cohen zawsze dzwoni do mnie nie w porę, a jednocześnie uświadamia mi upływ czasu. Koncert skończył się ponownym odegraniem Little wing Hendrixa, z cudowną wokalizą Kamili Kocoń.

Zobaczyłem, jak wypuszczony przeze mnie balonik unosi się w powietrzu.

Nie przyszło ci nigdy do głowy, jak bardzo.

Senna mara przyglądała się makom.

Zdarzają się także utwory – w których gitara elektryczna Tomasza Pietraszki smętnie łka, a fortepian Łukasza Niemczyckiego zbliża się niebezpiecznie do Fortepianu Chopina, forte, fortissimo, a klarnet brzmi jakby żywcem wyjęty z filmów Woodego Allena. Te trzy perspektywy: muzyka góralska z Beskidu Żywieckiego, nowojorski jazz i rock’n’roll, brzmią unisono.

Komentarze
Udostepnij
Tags: