O spektaklu „Kiedy stopnieje śnieg” Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reż. Katarzyny Minkowskiej w TR Warszawa pisze Natalia Karpińska.
Przeszło dwadzieścia lat temu na scenie TR Warszawa Grzegorz Jarzyna zaprezentował „Uroczystość” opartą na scenariuszu filmowym autorstwa Thomasa Vinterberga i Mogensa Rukova. Spektakl ukazywał uwikłanie bohaterów w rodzinny kokon zależności i traum, skrzętnie skrywanych pod maską zadowolenia i stabilności. W „Kiedy stopnieje śnieg” Katarzyna Minkowska przygląda się podobnym konstelacjom międzypokoleniowych konfrontacji, w których poczucie winy, żal i wzajemne oskarżenia stają się motywem przewodnim nieplanowanego spotkania. W czasie jednego wieczoru podstępne demony nawiedzą umysły bohaterów, z których najgłośniej krzyczy ten, kto uważa, że wszystko jest w porządku.
W spektaklu Minkowskiej, na pierwszy rzut oka, obyczajowa rama opowiadanej historii wydaje się dość przewidywalna. Oto trójka rodzeństwa, dowiedziawszy się o tajemniczej śmierci młodziutkiej siostrzenicy, zbierając całą rodzinę, wyrusza w podróż do siostry i jej męża, którzy doświadczyli niespodziewanej straty. Na co dzień oddaleni od siebie i żyjący osobno ludzie, w obliczu kryzysu, stają blisko siebie, aby dać namiastkę ukojenia i wsparcia tym, którzy są w potrzebie. Z każdą chwilą jednak kolejne wątki i rozmowy rysują przed nami coraz mniej oczywistą mapę zależności i dawnych przewinień, wpływających na każdego w zupełnie innych sposób.
Minkowska i Tomasz Walesiak – współodpowiedzialny za kształt scenariusza – w mistrzowski sposób kreślą niezwykle wyraziste kontury osobowości członków wykreowanej rodziny. Ponad wszystkimi unosi się postać Dziadka (Mirosław Zbrojewicz) – upartego, na swój sposób okrutnego mężczyzny, który ciężką pracą, z poświęceniem zaprojektował i wybudował dom dla swoich dzieci. Jego nieczułość uwypukla się w zderzeniu z najmłodszym pokoleniem nierozumiejącym twardych zasad i surowych rad starszego pokolenia. Babcia Marii Maj, nieustająco gotująca gulasz w przywiezionym garnku, to typowa gospodyni, dla której najważniejsze jest to, aby wszyscy zostali nakarmieni. Śmieszna w swoim zagubieniu i roztargnieniu, z kieliszkiem wina w dłoni, zdaje się nie widzieć tego, co dzieje się wokół. Jako jedyna jednak, jakby w chwilowym prześwicie nadświadomości mówi, że śmierć wnuczki była gestem odwagi. Gestem, którego, wydaje się, przez całe swoje życie sama poszukuje. Matka Natalii Kality i Najstarszy Tomasza Tyndyka – a więc małżeństwo w żałobie – to mocno wycofany duet, w którym Minkowska skrywa cały wachlarz neurastenicznych i depresyjnych zachowań. Ich puste spojrzenia i wymowne milczenie wyłapuje obecna na scenie kamera, co chwilę zaglądająca do wnętrza bohaterów. Jest jeszcze ciotka Magdaleny Kuty – to przede wszystkim Matka ukazana w trudnej relacji z córką (Justyna Wasilewska), która próbuje udowodnić sobie, że robiła i robi wszystko co może, aby jej dziecko było szczęśliwe. Średni z rodzeństwa (Rafał Maćkowiak), w ortalionowej kurtce i sportowych butach, to typ nieco neurotycznego i nadpobudliwego mężczyzny, dla którego obracanie wszystkiego w żart to sposób na rozwiązywanie komunikacyjnych problemów. Jest jeszcze Najmłodszy, którego gra Jan Dravnel – farmaceuta, trzymający w ryzach całe towarzystwo. To ten najzdolniejszy, ten, który wszystko potrafi załatwić. Spokojny kierowca, troskliwy ojciec, ten, który bierze na siebie odpowiedzialność za identyfikację ciała zmarłej i załatwianie formalności. Na końcu Siostra Laury Walczak – wiecznie zbuntowana, ta najmłodsza, wychowywana w cieniu starszego rodzeństwa.
Ta krótka charakterystyka oddaje ważność i wyjątkowość każdego z bohaterów i aktorów. Nie ma tutaj pierwszoplanowej roli, choć to Kuzynce Justyny Wasilewskiej, trzydziestoletniej reżyserce filmowej, Minkowska oddaje sceniczną władzę i kontrolę. To ona nieco off-topowo prowadzi za rękę kamerzystę, dyktując, który kadr jest w danej chwili warty uchwycenia. Aktorzy czy członkowie rodziny? Dla niej filmowa fikcja przenika się z rzeczywistością, rodzinne dramy są podstawą scenariusza, a emocje, których doświadcza oddalają się wraz z wytwarzanym przez oko kamery dystansem.
Pytanie o to czy w rodzinnym gronie jesteśmy naprawdę sobą, czy stajemy się kimś innym, jest motywem przewodnim całego spektaklu. Konfrontacja z dziadkami, rodzicami i rodzeństwem uruchamia w bohaterach resentymenty, irytację, ból, niezadowolenie. Z drugiej strony padają ważne słowa, jakby podskórnie prowadzące bohaterów dalej – zdarzył się wypadek, musimy sobie pomagać, od tego jest przecież rodzina. Samotni w swoim towarzystwie przyciągają się, wiedząc, że druga rodzina nie czai się nigdzie za rogiem. Jest tylko ta – niedoskonała, budząca sprzeciw, denerwująca, może toksyczna. Stawianie granic kończy się krzykiem, zawsze jest ktoś kto wie wszystko najlepiej, zaczyna się przeciąganie liny, temat szacunku do starszych i braku szacunku dla tych, którzy myślą inaczej. Śmierć nastolatki to epicentrum wielowątkowej narracji. Doświadczenie tak abstrakcyjne, że w pewnym momencie, aby zagłuszyć gniew i ból, na prośbę Dziadka, Najstarszy włącza mecz w telewizji. Nieznośna ciężkość milczenia zagłuszona zostaje dźwiękami piłkarskiej murawy, zaraz potem grą na gitarze, komicznym dzwonkiem telefonu Babci, trajkotaniem o wyższości dawnego modelu projektowania ulic i domów nad tym współczesnym. Wszystkie rozmowy podlewane są białym lub czerwonym winem, piersiówką wódki, Xanaxem załatwionym przez Najmłodszego z apteki, w której pracuje. Rzeczywistość jest nie do strawienia na trzeźwo. Chwilowym ratunkiem stają się używki. Choć w centrum scenograficznego projektu znajduje się długi stół, jakby współczesna i funkcjonalna wersja ciężkich, drewnianych stołów ze spektakli Krystiana Lupy, ze świecą szukać momentu, kiedy wszyscy przy nim usiądą. Ktoś zawsze krząta się z tyłu, ktoś pokłada się na kanapie, nerwowo zapala papierosa przed domem.
Tuż przed obejrzeniem spektaklu, przysłuchując się rozmowie w kawiarni, której tematem był rodzinny kryzys i rozstanie, zwróciłam uwagę na dwa sformułowania użyte przez jednego z rozmówców. Mowa była o „bezpieczeństwie emocjonalnym” w kontekście jego nieosiągalności we współczesnym świecie, z naciskiem na bezpieczeństwo emocjonalne kobiet oraz zdanie „zwichnął go kokon rodzinny”. Jak przez filtry tej przypadkowej rozmowy spoglądałam na spektakl, dostrzegając zwichnięcie bohaterów, również zawiniętych w rodzinne kokony. Czy twórcy dają nam jasną odpowiedź, jak z tych ściśle przylegających do skóry i emocji osłon się wydostać? Dopiero w ostatniej scenie – chyba tylko raz – Kuzynka mówi do swojego rodzeństwa „kocham Was najbardziej na świecie”. Następuje oczyszczenie i chwila refleksji. Kłócimy się, spieramy, ale kiedy trzeba przyjeżdżamy i sobie pomagamy. Zza chmur wychodzi słońce. Starsze pokolenie wraca do swoich codziennych rytuałów i obowiązków. Młodsze do pewnego momentu będzie nadal się buntować. Ale na pewno znajdzie się ktoś, kto zamykając za sobą drzwi spojrzy przed siebie i obierze słuszny kierunek. Może będzie to ta Bohaterka, która za chwilę da nowe życie i stworzy własną rodzinę? To byłby jej gest odwagi. Doświadczenie podpowiada, że tak właśnie powinno być.
fot. Wojciech Sobolewski