Recenzje

Gliniana profanacja

O spektaklu „Dzień świra” Marka Koterskiego w reż. Anety Muczyń w Białołęckim Ośrodku Kultury pisze Szymon Białobrzeski.

„Dzień świra” jest bez wątpienia dziełem kultowym – pod względem komizmu, jak i problemów trapiących Adasia Miauczyńskiego nie ma sobie równych, co pokazują chociażby liczby wyświetleń pod viralami z filmu w Internecie. Czterdziestoczteroletni inteligent uwydatnia swoje natręctwa, by przy okazji skomentować narodowy marazm i własne zagubienie w sferze zawodowej i romantycznego paradygmatu. Film rezonuje bez problemu z Polakami urodzonymi w latach 50., bądź 60., ale także z ich dziećmi mierzącymi się do tej pory z piętnem rodzicielskich traum. Aneta Muczyń jako reżyserka postawiła więc sobie bardzo wysoką poprzeczkę. Należało nie tylko zrozumieć wielowarstwowe dzieło Marka Koterskiego, ale także przełożyć je na dzisiejsze realia i diametralnie odmienny język teatru. Mogło  wyjść albo arcydzieło, bądź tandetna wydmuszka. Niestety, w Białołęcki Ośrodku Kultury światło ujrzało coś o wiele gorszego.

Problemy zaczynają się już przy scenie otwarcia, kiedy Mateusz Grydlik grający Adama Miauczyńskiego podnosi się z łóżka i zaczyna odprawiać poranne rytuały. Nie dość, że bohater wygląda jak zadbany milenials rodem z roku 2021, to jeszcze wiadomości czy gazety użyte na scenie przenoszą nas do współczesności. Od razu widać, że to droga donikąd, gdyż fabuła oryginalnego tekstu nie daje nam nawet namiastki obecnych napięć społecznych, powstających na gruncie pandemii, aborcji, religii czy polityki. Poza tym bohater Koterskiego, wbrew charakteryzacji Grydlika, posiada mentalność Polaka z początku wieku. Dlatego – w moim mniemaniu – wszystkie odwołania do teraźniejszości stają się w tym przypadku wtrętem mało efektywnym. W rezultacie komentarz społeczny sprzed lat nie wybrzmiewa, natomiast współczesny kontekst wydaje się być sztucznym ornamentem.

Warto również wspomnieć o źle rozegranych scenach, w których Michał Kempisty w skrajnie stereotypowy sposób gra rolę kobiecą, a Dorota Piasecka usiłuje udawać Azjatkę. Mini-skecze z ich udziałem nie były poparte żadnym ambitniejszym przekazem, nie stały się obśmianiem toksycznych zjawisk, a ich wycelowanie w konkretne grupy osób uważam za skrajnie niestosowne i niesmaczne. Pokazywało to jednak problem szerszy, a nie tylko fakt złego rozpisania gagów. Odniosłem wrażenie, jakby aktorom kazano zagrać postacie odrealnione, oderwane od rzeczywistości. W konsekwencji oglądamy trójkę aktorów prześcigających się w tym, kto lepiej odtworzy przaśne figury wyjęte rodem z polskich kabaretów. Widzę w tym niezrozumienie pierwowzoru Marka Koterskiego, u którego każda z postaci na pierwszy rzut oka była odrealniona, lecz w posturze, wzroku czy głosie dostrzec można było w niej prawdziwego człowieka. To było asumptem do  wybitnego zarysowania groteski, a nie – tak jak w przypadku spektaklu Anety Muczyń – serwowania teatralnego nonsensu.

Trudno mi krytykować aktorów, którzy – takie odniosłem wrażenie – zostali postawieni pod murem. Zadania nie ułatwiała im ciągła zmiana ról, czasami podczas jednej i tej samej sceny. Diamentem odnalezionym w tym przedsięwzięciu okazała się jednak Joanna Mądry, która dzięki pojedynczej i – co chyba najważniejsze – stonowanej roli wypadła zaskakująco dobrze. Prawdopodobnie nie najgorzej prezentowałby się również odtwórca głównej roli, który w interakcjach z innymi bohaterami pokazywał swój całkiem niemały wachlarz warsztatowych możliwości. Niestety, owych interakcji nie było dużo, a monologi prezentowały się raczej przeciętnie. Wiadomo jednak, jak ciężko jest się mierzyć z kreacją Marka Kondrata, a do tego właśnie (zaledwie) została rola Grydlika w tym przedstawieniu sprowadzona. Może jednak modyfikacja oryginalnego scenariusza była zbyt znikoma.

W oczy raziła również prezentacja świata przedstawionego. Aneta Muczyń zdecydowała się na pełen realizm, dając bohaterom prawdziwe papierosy, prezentując ich nagość czy włączając rzeczywiste wiadomości, by za chwilę „zaserwować” psa pod postacią ciągnącego się po scenie przedłużacza, wodę lejącą się z kartonika od mleka czy oglądanie telewizji bez telewizora. Dla mnie ta niekonsekwencja była zasmucająca, tym bardziej, że nie sugerowała przeoczenia, a raczej brak szacunku wobec widza. Dlatego „Dzień świra” w Białołęckim Ośrodku Kultury jest widowiskiem przypominającym bardziej  próbę niż skończony spektakl teatralny.

Resztki nadziei na odmianę złego wrażenia pokładałem w  warstwie wokalnej – odpowiadał za nią Piotr Szmidt, znany również jako Ten Typ Mes. Niestety, i w tym aspekcie ciężko pozostać bezkrytycznym. Co prawda bity, jak i wokal artysty były technicznie dopracowane, ale również mało oryginalne. Muzykowi zlecono użycie dialogów wprost ze scenariusza Koterskiego. Z tego powodu warstwa odautorska jest w soundtracku znikoma. Dodatkowo, jak dobra by nie była twórczość Tego Typa Mesa, tak nijak hip-hopowe brzmienia mają się do opowieści o czterdziestoczteroletnim Adamie. Ponownie mowa tutaj o błędzie, który zaistniał już w momencie konceptualnego planowania tej realizacji.

Pod koniec scenariusza Koterskiego mamy do czynienia z poetyckim monologiem – znajdziemy tam taki oto cytat – Teraz glina z której zostałeś utworzony – wyschła i stwardniała [..].  Z żalem stwierdzam, że w teatralnej reinterpretacji Dnia świra to nie protagonista jest zeschłą i stwardniałą gliną, a całe dzieło. Całe dzieło jest gliną, która swoim kształtem nie przypomina już człowieka, a raczej ostatkiem sił próbuje go imitować.   

fot. graf. Emilia Mariańska

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,