„Miłość od ostatniego wejrzenia” Vedrany Rudan w reż. Iwony Kempy, z Teatru Dramatycznego w Warszawie, na 40. WST – pisze Iwa Poznerowicz.
Relacje męsko–damskie, a raczej spojrzenie na te relacje od strony kobiety, są tematem spektaklu „Miłość od ostatniego wejrzenia” pokazanego jako wydarzenie towarzyszące na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Przejmujący tekst chorwackiej autorki Vedrany Rudan na deski sceniczne przeniosła Iwona Kempa.
Na pustej scenie, na krzesłach, w półokręgu, siedzą młode kobiety. Wszystkie mają na sobie białe kostiumy, które wyglądają jak niekompletne suknie ślubne. Na przodzie sceny stoi mikrofon. Pierwsza kobieta podchodzi do niego i zaczyna opisywać kobiecy punkt widzenia dotyczący zależności męsko–damskich. W miarę rozwijania się opowieści, dowiadujemy się jak wychowanie kobiet wpływa na ich życie. Jak wtłaczane od wczesnego dzieciństwa wzorce i przypisywane role w społeczeństwie sieją ziarna goryczy i buntu w ich duszach i głowach. Poznajemy historię małej dziewczynki wychowanej w pełnym przemocy domu. Zagubiona i przerażona matka ulega we wszystkim mężowi, który czuje się w tej rodzinie panem i władcą. Z dziewczynki wyrasta zbuntowana nastolatka. Doświadczenia wyniesione z domu wpływają na jej agresywne zachowania, ale też młodzieńczą potrzebę walki o swoje prawa. Być może nie do końca rozumie ich treść czy moc, ale podświadomie wie, że powinna zawalczyć o siebie. Dorosła kobieta jest tresowana od dzieciństwa – musi wyjść za mąż, w jej życiu musi pojawić się ten „rycerz na białym koniu”… Bez tego jej codzienność będzie pozbawione sensu. Mając tak wytyczony cel, nieważne czy jej własny, czy wmówiony przez otoczenie, zamienia się w czujnego myśliwego, łowcę, który musi szybciej od innych dopaść swojego mężczyznę. Dopaść, zdobyć i mieć. Potem okazuje się, że w życiu, z tym „zwerbowanym” rycerzem, powielane są te same wzorce już wcześniej na wszelkie możliwe sposoby wyeksploatowane w rodzinnych domach kobiet i mężczyzn. Okazuje się, że „rycerz na białym koniu” to tylko postać z bajki, a rodzinne życie nie ma nic wspólnego z sielanką; to pasmo, dramatów, rozpaczy i pogardy. Mąż przyglądając się, jak ojciec bił i poniewierał matkę, nie widzi powodów, dla których nie miałby robić tego samego. Ona. obserwując przerażoną, unikającą konfrontacji i potulną wobec agresji ojca rodzicielkę, nie znajduje argumentów do tego, by się buntować czy w jakikolwiek inny sposób przeciwstawić. Przecież mają dziecko i mąż czasami jest naprawdę okay. Kobieta musi, wbrew wszystkiemu, trwać w tej matni i utrzymać przy sobie poślubionego mężczyznę – mimo wyzwisk, pogardy, niepopełnionych win i wymierzanych bezpośrednio ciosów. Do czego takie trwanie w roli ofiary może doprowadzić, nietrudno przewidzieć.
Wyreżyserowany i zaadaptowany przez Iwonę Kempę tekst książki Vedrany Rudan jest pełen wulgarności. Niektórych taki język może bez wątpienia szokować, ale też nie da się ukryć, że jest w nim ogromna dawka emocjonalnej prawdy. Nawet, jeśli ktoś stwierdzi, że takiego życia nie zna, że znajome małżeństwa tak nie wyglądają, to przed kłamstwem nigdy nie uciekniemy, nawet jako niemi świadkowie tego, co dzieje się czasami nawet w najbardziej kulturalnych i wykształconych rodzinach.
Reżyserka zaangażowała do spektaklu pięć bardzo dobrych aktorek – Karolinę Charkiewicz, Magdalenę Czerwińską, Annę Gajewską, Małgorzatę Niemirską i Agatę Wątróbską – które muszą wcielić się w różne postaci. Zamiana ról powoduje, że jedna z nich raz jest małą dziewczynką i nastolatką, inna dorosłą kobietą, a jeszcze inna polującą na męża tropicielkę. Same muszą też wykreować role despotycznego ojca czy używającego wciąż przemocy męża. Wszystkie ze swoich interpretacyjnych zadań wywiązują się znakomicie. Tylko rola matki jest przypisana jednej aktorce. Małgorzata Niemirska pokazała jej postać w sposób przejmujący – to kobieta pozbawiona prawa głosu, przerażona życiem u boku agresywnego męża, która poświęci – dla pozornego spokoju – nawet dobro własnej córki, która nigdy nie sprzeciwi się mężowi i nie stanie po stronie własnego dziecka.
Obserwując spektakl przygotowany przez damską część zespołu Teatru Dramatycznego, miałam wrażenie, że w dobie aktualnie otaczającej nas rzeczywistości ten tekst nabiera innego znaczenia. Miałam poczucie, że stojące na scenie kobiety/aktorki zdawały sobie doskonale sprawę, że ich występ to nie tylko sceniczna gra; że ma on cechy manifestu poruszającego fundamentalne zagadnienia nierozstrzygniętych do dziś problemów dotyczących szeroko pojętych praw kobiet. I mam nadzieje, że ich głos będzie słyszany wszędzie i zauważony przez wszystkich.
fot. Krzysztof Bieliński