Wywiady

Granie z tłumaczem

Rozmowa z Martą Klubowicz.

cykl: rozmowy na 30-lecie Korezu

– Kiedy zetknęłaś się z Teatrem Korez?

Marta Klubowicz: To było jakoś chyba w 2005 roku. Grałam wtedy w Teatrze na Woli i Korez przyjechał ze słynnym już Cholonkiem. W Warszawie odwiedziła mnie akurat moja mama, a że dzieciństwo spędziła na Górnym Śląsku, temat był jej bardzo bliski. Byłyśmy obie pod wrażeniem spektaklu i do dziś w rozmowach do niego wracamy. To było świetne! Od tej pory Korez stał się dla mnie teatralną legendą. Zazdrościłam Izie Malik, że tam gra.

– Aż tu nagle?

K.: Trochę to potrwało. Kilka lat temu „dyrektorowałam” w Nysie w Domu Kultury i zaprosiłam Elę Okupską z jej koncertami. Uradziłyśmy, że chciałybyśmy sobie znowu razem zagrać i Ela chciałaby znów popracować z Fredem (Fred Apke). Ostatnio pracowaliśmy razem w Teatrze Rozrywki przy Odjeździe i bardzo było fajnie. Akurat spod Freda pióra wyszła nowa wersja sztuki z popisową rolą dla Eli. Przetłumaczyłam sztukę i wysłałam. Ela dała tekst Mirkowi Neinertowi, a że Mirek chciał powrotu Eli na scenę Korezu i sztuka mu się spodobała – zaczęliśmy współpracę i urodziła się Mrożona papuga.

– Jak wyglądał Korez, do którego przyszłaś? Co z Twojej perspektywy było nietypowe?

K.: Od razu mi się spodobało. Jak dyrektor zaprosił nas na rozmowę, mogłam sobie zapalić papierosa! Rozmowa była przyjacielska i konkretna. Wszystko jak trzeba, a tak rzadko się zdarza. Mało ludzi tu pracuje, a każdy wie, co ma robić i wszystko działa. Zawsze się cieszę na przyjazd do Katowic, bo kocham Śląsk i Ślązaków. Cieszę się, że spotkam Mirka. Specjalnie wcześniej przychodzę do teatru, żeby mieć czas z nim pogadać. Po prostu tęsknię za Korezem.

– Przyszłaś tu z tekstem doskonale sobie znanym, miałaś od początku pomysł na Barbarę?

K.: Barbara była napisana dla mnie. Tłumacząc sztukę, przepuściłam ją przez głowę bardzo dogłębnie, więc nie miała dla mnie specjalnych tajemnic. Był natomiast jeden problem. Barbara zbyt mało różniła się ode mnie, bym mogła zbudować charakterystyczną postać. Ten problem zdarzał mi się również w serialach. Paradoksalnie, łatwiej mi stworzyć postać od początku, postać kompletnie niepodobną do mnie. Długo byłam niezadowolona z tego, co tu gram. Nie mogłam „zaskoczyć”, byłam jakaś sztywna. Nie pamiętam już, na którym spektaklu, ale dość późno poczułam się naprawdę pewnie i na tyle na luzie, żeby żyć, być na scenie, nie „grając”. Teraz czuję się już z Barbarą mocno zaprzyjaźniona i związana. Spektakle sprawiają mi olbrzymią przyjemność. Bawię się Barbarą, z Barbarą i kolegami.

– Czy robisz na scenie coś wbrew woli Freda?

K.: O niczym takim nie wiem. Zresztą całkiem niedawno Fred znów obejrzał spektakl i nie miał nic do mnie.

– Jak w ogóle postrzegasz Barbarę?

K.: Kobieta na zakręcie życia. Walcząca z depresją. Samotna w tej walce, bo ukrywa prawdę o sobie. Spragniona miłości i bliskości. Zagubiona. Zdominowana przez męża religijnego fundamentalistę i psychopatę, od którego zdecydowała się uciec. Poglądy ma nieco… konserwatywne, ale na szczęście jest na tyle myśląca, że potrafi je zmienić, zwłaszcza teraz, kiedy zdobywa się na odwagę, by się wyzwolić i zacząć nowe życie. Ma też poczucie humoru. Fajna babka

– Korez to teatr, w którym wiele się improwizuje. Jak się z tym czujesz?

K.: Dobrze! Też lubię znajdować nowe rozwiązania i być zaskakiwana. Byle nie niszczyć tego, co jest podstawą wzajemnych relacji postaci i nie spłaszczać sztuki. Czasem ktoś może się zagalopować, ale staramy się nad tym czuwać.

– Próby z reżyserem, który jest jednocześnie partnerem życiowym to wyzwanie czy szansa? Jak uniknąć sporów artystycznych albo przenoszenia ich na warunki domowe?

K.: Lubię pracować z Fredem przede wszystkim dlatego, że naprawdę coś potrafi i wie, czego chce. Lubimy pracować razem. Jesteśmy takim teatralnym duetem. Kiedy zagram w jego sztuce przeze mnie przetłumaczonej i reżyserowanej przez niego, powstaje takie nasze wspólne dziecko. I jeśli jeszcze jest tak fajnie jak w Korezie, to naprawdę luksus. Jakoś się udaje, żeby Fred się nade mną już w domu czy w hotelu nie znęcał. Oczywiście, gdy pracujemy nad jednym przedstawieniem, to rozmawiamy o tym też poza próbami – nie ma zakazu – ale nie dominuje nam to całego życia. Kiedy Fred mnie reżyseruje, jest wobec mnie surowy i na pewno mniej cierpliwy niż wobec innych aktorów.

– Ważne jest dla Ciebie dbanie o czystość języka, jak się to przejawia na scenie?

K.: Oj, wiem. W ogóle mam świra na punkcie języka. Język to mój żywioł. Dlatego pewnie piszę, no i tłumaczę literaturę. Potrafię być upierdliwa. Jak ktoś zmienia tekst na mało przemyślany albo niegramatyczny lub mówi swoimi słowami tak, że jako tłumacza bardzo mnie to boli – zwracam uwagę, narażając się na mniej lub bardziej tolerancyjne reakcje kolegów. Jak nie jest aż tak źle – przymykam oko i zamykam mordę. Wiem – dobry autor, to martwy autor, a dobry tłumacz nie wchrzania się do grania. A tu koledzy grają z tłumaczem… Katastrofa! Ja jednak chciałabym móc podpisać się pod przekładem na każdym spektaklu. Tekst sztuki to nie są przypadkowe prywatne teksty improwizowane na zasadzie widzi mi się. Bardzo cenię tu Elkę Okupską. Elka szanuje tekst i docenia precyzję dialogu. Rozumie, dlaczego coś zostało sformułowane właśnie tak, a nie inaczej. Rozumie komedię. Zna zasady, którymi komedia się rządzi.

– Wolisz rozśmieszać widzów, czy raczej zmuszać ich do myślenia?

K.: Trudno powiedzieć. Można rozśmieszyć, wzruszyć, poruszyć, zmusić do myślenia. Wszystko jest ważne. Ale rozśmieszyć do łez – to chyba najpiękniejsze uczucie. Kiedy ludzie zatracają się w śmianiu, zapominają o sobie, śmieją się takim pierwotnym śmiechem, to dla nas – aktorów – prawdziwa nagroda. Zresztą o wiele trudniej jest rozśmieszyć do łez niż wywołać płacz.

– Widzisz się w jakimś kolejnym tytule w repertuarze Korezu? Co by to mogło być?

K.: Z dziką przyjemnością się zobaczę. Czuję się w Korezie jak w domu. Wśród swoich. Mamy kilka pomysłów, co by to mogło być.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,