O spektaklu „Tyran” w reż. Jakuba Lewandowskiego we Wrocławskim Teatrze Pantomimy pisze Kamil Bujny.
Film „Nosferatu – symfonia grozy” w reżyserii F. W. Murnaua stał się dla zespołu Wrocławskiego Teatru Pantomimy punktem wyjścia do pracy nad „Tyranem”, spektaklem w reżyserii Jakuba Lewandowskiego. Niemiecka produkcja sprzed stu lat posłużyła twórcom jako rama interpretacyjna dla wykreowanego przez nich na scenie świata. Co łączy jedno z najbardziej kanonicznych przedstawień wampira we współczesnej kulturze z problemami środowiska teatralnego w Polsce? Jak się okazuje, więcej niż można by przypuszczać.
Chyba każdy wie, jak wygląda wampir. Jest bowiem obecny nie tylko w filmach dla osób o mocnych nerwach, lecz także w bajkach, grach komputerowych i kabaretach. Lewandowski wykorzystał go nie tyle jako figurę fantastycznego bohatera o ściśle określonych cechach, ile jako pretekst do snucia przewrotnej opowieści o pracy w teatrze. Jego wampir to reżyser-demiurg, żerujący na pracy i pomysłach aktorów; pojawia się i znika, wraca zawsze w chwale, terroryzując wszystkich wokół siebie. Jego wola jest święta i nie można się jej sprzeciwiać. Przemoc? Mobbing? Są na porządku dziennym. Historia, choć przykra, dobrze nam znana: w ostatnim czasie w mediach wielokrotnie podnoszone były zbliżone doświadczenia wielu aktorów i aktorek. We Wrocławskim Teatrze Pantomimy ten niełatwy temat wzięto na warsztat, a efektem pracy jest zaskakujący pod wieloma względami spektakl.
Choć omawiany pokaz mógłby okazać się nieinteresujący dla osób spoza środowiska teatralnego, to twórcom udało się skutecznie uniknąć szeroko pojętej hermetyczności. Lewandowski, portretując patologiczną relację między reżyserem a aktorami, wprowadza do prezentacji liczne popkulturowe odniesienia, co sprawia, że „Tyran” zyskuje wiele różnych znaczeń. Jest to spektakl nie tylko o pracy w teatrze, lecz także o kulturze jako takiej i zachodzących w niej procesach. Oczywiście najważniejsza pozostaje perspektywa kwestionowania hierarchicznych układów zawodowych, ale przedstawienie można oglądać jako swoistą wariację na temat utrwalonych w popkulturze wyobrażeń (zwłaszcza, że zarówno wizualnie, jak i ruchowo spektakl został fantastycznie poprowadzony).
Tytułowy bohater Lewandowskiego jest tyleż straszny, co zabawny; wydaje się z jednej strony żywcem wyjęty ze słynnego filmu grozy, z drugiej „rozebrany” i strawestowany przez rynek medialny. Proces degradacji, który dotknął postać wampira (kiedyś budził przerażenie, dziś pojawia się w kreskówkach i kabaretach), staje się dla twórców ważnym punktem odniesienia. Spektakl jest bowiem próbą prognozowania przyszłości, w której wszelkiej maści dyrektorzy- i reżyserzy-tyrani powtórzą losy Nosferatu: ci, którym obecnie wydaje się, że są nietykalni i mogą absolutnie wszystko, stracą przywileje i władzę. Ich dzisiejsza pozycja zmieni się, dokładnie tak, jak zmienił się status niegdyś przerażającego wampira, wszak różne nadużycia – czy to w szkołach artystycznych, czy w teatrach – już teraz wychodzą na światło dzienne i spotykają się ze społeczną niezgodą. W przedstawieniu postać reżysera-tyrana zostaje nie tylko zdemaskowana, lecz także – co pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość – obśmiana. Jej dyktatorskie zapędy, choć do pewnego czasu niewzbudzające w zespole aktorskim sprzeciwu, zostają ostatecznie ukrócone, co dobitnie pokazuje ostatnia scena: miejsce dawnego przerażenia zajęło poczucie politowania, wyrażone długim, kpiącym śmiechem. Twórcy w przedstawieniu pokazują, że pozycja mistrzów-tyranów nie wynika z ich wielkiego talentu czy nadprzyrodzonych umiejętności, lecz z naszego przyzwolenia. W realizacji Lewandowskiego ukazane zostają obie perspektywy: reżysera-demiurga oraz zespołu aktorskiego. Ten pierwszy – ucieleśniający wszystkie możliwe wyobrażenia i stereotypy na temat natchnionego artysty – żeruje na podlegających mu wykonawcach i okrada ich z pomysłów. Staje się charakterystycznym dla filmów grozy wampirem, wysysającym w tym przypadku nie krew, a energię oraz zapał do pracy. Każde jego pojawienie się na scenie z jednej strony paraliżuje pozostałe postaci, a z drugiej budzi w odbiorcy poczucie żenady; ten wielki – otoczony chwałą oraz glorią – reżyser, jakże przesadny w swych gestach i postawie, nie tylko niczego nie proponuje, lecz także nie potrafi nawet korzystać z tego, co zostało bez niego wypracowane. Jego umiejętności sprowadzają się do przybierania kuriozalnych póz, quasi-głębokiego przeżywania sztuki oraz niewiele znaczącego machania ręką. Poza tym, że skutecznie udaje wizjonera, potrafi jednak – co ważniejsze – tyranizować innych. Jak to robi? Właściwie trudno powiedzieć. Nie jest w gruncie rzeczy ani straszny, ani tajemniczy, ale w związku z tym, że nikt się nie buntuje i nie krzyczy „król jest nagi!”, to zachowuje status wszechmogącego demiurga. Dopiero, gdy ktoś – tak jak w scenie finałowej – ośmieli się go zdemaskować, na jaw wychodzi prawda: nie ma się czego bać, solidarność i zespołowość zawsze zwyciężają z tyraństwem.
W spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy ujawnia się nie tylko zaangażowanie twórców w diagnozowanie i nazywanie bieżących problemów środowiska artystycznego w Polsce, lecz także rewolucyjne wręcz przekonanie o słuszności stawianych przez siebie tez. Nie bez powodu punktem wyjścia dla przedstawienia staje się „Nosferatu – symfonia grozy”. To, co wówczas, dokładnie sto lat temu, budziło wśród widzów przerażenie, dziś – co najwyżej – bawi; trudno oglądać ten film i współdzielić z niegdysiejszymi odbiorcami ich emocje. Tak jawne wpisanie „Tyrana” w kontekst wampirycznej produkcji zdaje się umacniać przesłanie przedstawienia i pozwala jeszcze odważniej wybiegać twórcom w przyszłość. Ich prognoza jest jednoznaczna: reżyserzy-demiurdzy powtórzą losy bohaterów dawnych filmów grozy. Choć jeszcze dziś teatralni tyrani wydają się niebezpieczni i wciąż budzą postrach, to z czasem – za sprawą zachodzących już przemian – będą uchodzić za niepoważnych i śmiesznych (przez swe niezdrowe ambicje). Nie ma i nie będzie przyzwolenia na przemoc czy opresję, a ci, którzy nie są w stanie tego zrozumieć, prędko znajdą się poza środowiskiem. Brzmi utopijnie? Czas pokaże, ale póki co warto wybrać się do Wrocławskiego Teatru Pantomimy, by zobaczyć, z jaką pewnością i swobodą twórcy stawiają swoje prognozy.
fot. Natalia Kabanow