Rozmowa z Bogdanem Kalusem.
cykl: rozmowy na 30-lecie Korezu
– Jak wyglądał ten pierwszy Korez z Twojej perspektywy? Czego wtedy oczekiwałeś od teatru?
Bogdan Kalus: Pierwszy KOREZ, czyli Michał Bryś, Grzegorz Wolniak i ja, to był spontaniczny pomysł Grzegorza, że może byśmy coś zrobili razem. Miał on w ręku Scenariusz dla 3 aktorów z „błogosławieństwem” Mikołaja Grabowskiego, a brakowało mu trzeciego aktora. Ja akurat byłem wtedy bez pracy, ponieważ kabarety, w których wcześniej występowałem, straciły rację bytu: przypomnę, był to początek roku 1990, więc z wielką chęcią przystałem na tę propozycję. Zrobiliśmy premierę Scenariusza… w MDK w Chorzowie, i siłą rozpędu zagraliśmy go parę razy tam oraz m.in. w katowickim Marchołcie, skąd dostaliśmy zaproszenie na FAMĘ. Po FAMIE pożegnał się z nami Michał Bryś, który właśnie zdał do Szkoły Teatralnej w Krakowie, a my, dzięki Andrzejowi Chłapeckiemu, naszemu koledze, mieliśmy zorganizowane spektakle już na całym Śląsku. Wpadłem na pomysł, żeby Michała zastąpić moim byłym sąsiadem i kolegą Mirkiem Neinertem. Wzięliśmy z Grzegorzem kasetę video z premiery oraz kilka butelek „wody rozmownej” i pojechaliśmy do Mirka. Po obejrzeniu powiedział, że w to wchodzi. Cztery dni później graliśmy, już z Mirkiem Scenariusz… bodaj w Wodzisławiu Śląskim. A potem jakoś samo poszło. Natomiast oczekiwań nie miałem żadnych, bo nikomu z nas nie śniło się nawet, że z czasem Teatr Korez zostanie taką firmą jaką jest teraz.
– Jak dzieliliście się zadaniami, bo przecież nie było pracowników organizacji widowni czy bileterów?
K.: Trzeba zacząć od tego, że kiedy zaczynaliśmy, nie mieliśmy nic oprócz zapału, chęci i wielu przyjaciół, którzy nam pomagali. Grzegorz zajmował się transportem, Mirek dbał o to aby nasz Scenariusz… różnił się od tego, który grali bracia Grabowscy i Jan Peszek, a ja zajmowałem się logistyką i podziałem pieniędzy. Organizacją spektakli zajmował się Igor Nowak, który jednocześnie był naszym technicznym. Przez pierwsze dwa lata graliśmy niebywałe wręcz ilości przedstawień. Kiedy wreszcie mieliśmy swój kąt, który kiedyś nazywał się „Scena 113” (kto to pamięta?), dopiero wtedy zatrudniliśmy osobę do prowadzenia biura, organizacji spektakli, a bilety sprzedawaliśmy sami. Tak samo jak sami chodziliśmy po mieście i rozklejaliśmy plakaty. Nikomu korona z głowy nie spadła, zaręczam.
– Robiłeś kolegom żarty na scenie? Pamiętasz jakieś najciekawsze wpadki albo improwizacje?
K.: Oczywiście, że zdarzały się żarty, ale było ich tak wiele, że przypominanie sobie jakiegoś najlepszego byłoby procesem dość długotrwałym.
– Co w początkach Korezu było największym wyzwaniem albo trudnością?
K.: Największą trudnością było wtedy organizowanie transportu. Na początku korzystaliśmy z pożyczonych samochodów, później najpierw ja, potem Grzegorz, i w końcu Mirek, kupiliśmy własne auta i było o wiele lepiej. Choć kto z nas nie pamięta, ile awarii mieliśmy, zwłaszcza samochodów Grzegorza, który, jak żartowaliśmy, nie mógł kupić porządnego samochodu, bo nie miałby co naprawiać, a był w tym dobry i uwielbiał to robić. Na szczęście skutecznie!
– Który ze spektakli najwięcej dla Ciebie znaczył, a który od początku uważałeś za niepotrzebny?
K.: Milowym krokiem w mojej przygodzie, nie tylko z Korezem, ale i z zawodem, był spektakl Emigranci w reżyserii Jurka Króla, który wyciągnął ze mnie takie pokłady emocji i warsztatu aktorskiego, że wtedy uwierzyłem w to, że może mi się uda być dobrym aktorem. Natomiast uważam, że zupełnie niepotrzebnie zrobiliśmy premierę dwóch jednoaktówek Sławomira Mrożka, Zabawa i Na pełnym morzu, którą zrobiliśmy w Grudziądzu, gdzie mieliśmy grać i mieszkać przez rok! Uważam również, ale to moje subiektywne zdanie, że nic Korezowi nie dała premiera Dymitra Samozwańca w kooperacji z krakowskim Teatrem Ludowym. No, może z wyjątkiem tego, że Mirek poznał przy tej okazji swoją żonę.
– Miałeś momenty kryzysu, przekonanie, że to nie ma prawa się udać?
K.: Nie, jakoś opatrzność czuwała nad nami.
– Do kogo chcieliście trafiać w początkach działania Korezu?
K.: Na początku chcieliśmy trafiać i trafialiśmy do młodego widza. Graliśmy głównie dla licealistów i studentów. Po latach zaowocowało to tym, że przychodzą do Korezu ze swoimi dziećmi.
– Czego szukałeś w tekstach, w Twoich postaciach?
K.: Prawdy, prawdy i jeszcze raz prawdy.
– Z jakimi reakcjami najczęściej się spotykałeś? Widzowie czymś Cię zaskakiwali?
K.: Na początku działalności, chyba w roku 1992, kiedy szedłem ulicą Wolności w Chorzowie, szła z naprzeciwka grupa dziewczyn i jedna z nich wypaliła: „Ciul, jo sie zleja, patrzcie, kto idzie. Tyn od czterech aktorów”. Chyba były na Kwartecie…
– Coś z tamtych doświadczeń jeszcze wykorzystujesz?
K.: Wiele się nauczyłem w Korezie, przecież nigdy nie zagrałbym tak Hadziuka w Ranczo, gdyby nie Konopielka w Korezie.
– Do jakiej roli trzeba Cię było długo przekonywać? Jakaś okazała się tą wymarzoną?
K.: Wymarzoną rolą dla mnie była rola XX w Emigrantach. Oglądałem Emigrantów na festiwalu Mrożkowskim, w wykonaniu moskiewskiego teatru MCHAT i wtedy pomyślałem, że bardzo chciałbym to zagrać. Nie trzeba mnie było przekonywać do żadnej roli w Korezie. Wszystkie były przemyślane i to jest kolejny plus tego teatru.
– Czy był jakiś pomysł, którego nie udało Ci się przewalczyć (i tego żałujesz), albo czy jesteś dumnym autorem jakiegoś scenicznego rozwiązania?
K.: Zawsze marzyłem o Kolacji na cztery ręce, natomiast wbrew pozorom to ja stoję za sukcesem Swingu. Niewielu o tym wie, ale to ja przyniosłem ten tekst do Korezu.
– Gdybyś jako Bogdan Kalus miał się podpisać pod jedną kwestią wygłaszaną kiedyś w którymś ze spektakli, to co by to było?
K.: Schudłem cztery kilo. Sztuka Y.Reza.